środa, 9 września 2015

Placek ziemniaczany pod Radomiem, czyli pożegnanie...

"Placek Ziemniaczany" (przydrożna knajpa koło Radomia)
cena detaliczna: 20 zł
liczba kalorii: nie mamy pojęcia, ale na oko pewnie z dwieście tysięcy.


Życie jest dziwne (przygotujcie się na sporą dawkę tandetnego filozofowania). Jakoś niedawno tak się "zdarzyło", że cała redakcja Wpieprzamy wylądowała w dziale prawnym jednej z krakowskich firm. Ów nieoczekiwany réunion wskrzesił rozmowy o powrocie do redagowania "Wpieprzamy", pisania o czipsach, batonach i bagietkach z Biedronki, robienia filmików na YouTube'a, itd. Motywowały e-maile od fanów (za wszystkie bardzo dziękujemy) i minione sukcesy na Wykopie, toteż znad stosu akt, pism i papierów, których nawet nie potrafimy nazwać, snuliśmy mocarstwowe plany, ale pomimo upływającego czasu, nie potrafiliśmy zebrać się do pisania. Krzysiek miał swój zespół (naprawdę niezły i naprawdę niezależny), Michał egzamin na aplikację i ciekawe hobby (ilu znacie ludzi, którzy zbierają komputery szachowe?), a Marcin swoje "marcinowe" sprawy i pasje. Z biegiem czasu stało się jasne - to se ne vrati, pane Havranek - gdyż, jakkolwiek kochamy jeść (wpieprzać) nie jesteśmy w stanie oddawać się regularnemu pisaniu na ten temat. To nie tak, że jesteśmy leniwi (no, może oprócz Krzyśka, ale jemu chirurgicznie wycięto połowę organów - też by się Wam nie chciało pracować bez śledziony [przepraszam, to żart. Znaczy, co do lenistwa]) - w okresie milczenia sporo robiliśmy (ktoś tam nagrał płytę, inny skończył pisać drugą powieść, a jeszcze inny został radcą prawnym i prawie zrobił doktorat), ale nie ma co się oszukiwać - straciliśmy w kwestii Wpieprzamy zapał (bo na pewno nie wenę i apetyt).

Michał sprawdza, jak zjeść BigMaca.
Ażeby godnie pożegnać się z tematem, postanowiliśmy zjeść coś wspólnie i po raz ostatni sięgnąć po pióro. Długo szukaliśmy okazji, bo teraz każdy wpieprza coś innego - Krzysiek wodorosty, Michał ryż z kurczakiem (w ostatnim czasie przypakował, jak dziki knur w ogrodzenie), a Marcin wafle ryżowe (od czego "zeskośniały" mu oczy i nabrał dziwnego zainteresowania elektroniką), aż w końcu trafił się wyjazd do m.st. W. na rozprawę przed KIO i możliwość zakosztowania w lokalnym radomskim przysmaku, to jest irracjonalnie wielkim placku ziemniaczanym. 

BigMac sprawdza, jak zjeść Krzyśka.
Placki ziemniaczane, to w Polsce danie kultowe (jak wszystko z ziemniaka, od spirytusu po nowe czołgi), które doczekało się nawet własnego hasła na Wikipedii. Przez wieki żyłem w przekonaniu, że ich ojczyzną są Węgry (bo w końcu "placki po węgiersku"), po czym jakoś rok temu, podczas wizyty w Budapeszcie, doznałem bolesnego rozczarowania (naprawdę, pojechałem tam tylko po to, żeby "zjeść placka w ojczyźnie placka" i spełnić marzenia dziadka, który walczył z Niemcami), gdy okazało się, że placek w równym stopniu przynależy do kultury żywieniowej całej Europy Środkowo-Wschodniej (tak naprawdę to on odpędza imigrantów, którzy uciekają przed plackiem do Niemiec i Szwecji).

Andrzej - kierownik naszego działu i człowiek plackożerny ponad wszystkie dopuszczalne normy i miary - zapewnił nas, że pod Radomiem robią "niesamowite placki", toteż na wieść o możliwości zakosztowania w lokalnym specjale - tryskałem entuzjazmem, jak US AIR FORCE napalmem na wietnamskie pola (w całej firmie krążą plotki, że Andrzej zarządza nami poprzez placki).

Nazajutrz, o brzasku - wraz z Krzyśkiem - wyruszyliśmy (Michał musiał zostać w pracy, ale już wcześniej próbował placków, więc można mu udzielić głosu w tej kwestii). Dzień ów - 1 września - stanowiący - jak wiadomo - rocznicę legendarnych triumfów oręża polskiego, zaczął się niepokojąco źle. Wprawdzie snu miałem dość, bo aż 4 godziny, ale wiatrak w laptopie padł jak koalicja PiSu i Samoobrony w 2007, a w łazience przepaliła się ostatnia żarówka, rzucając kwestię porannej toalety na pastwę ciemności. A był to dopiero początek.

Przed KIO przegraliśmy i 300 tysiączków poszło się "pieścić", ale też nikt specjalnie nie liczył, że będzie inaczej. (Oprócz mnie. Wciąż wierzę w swoje nadludzkie możliwości w kwestiach prawnych, mimo że zawód ten generalnie polega na tym, że piszesz coś przez 48 godzin bez przerwy, a potem to twórczo streszczasz przed sądem, wdając się w złośliwe pyskówki niczym słaby aktor, by nazajutrz nic nie pamiętać. I tak przez całe życie), więc rozpaczy nie było. W nagrodę za wysiłek włożony w beznadziejną próbę przekonania orzecznika, że faks może "wyjść i nie dojść" postanowiliśmy kupić sobie po placku.

Bar "u Jędrusia" - leżący w samym środku niziny warszawsko-radomskiej - płaskiej jak wysokie czoło św. pamięci Józefa Oleksego, oferuje szerokie spektrum dań, ale z menu explicite wynika, ze jego specjalnością są placki ziemniaczane. Wygląda to średnio atrakcyjnie (inna kwestia, czy w ogóle można podać placki w artystyczny sposób), jednakże - w mojej ocenie - smakuje wyśmienicie. Gulasz jest odpowiednio podgrzany i nie zawiera przykrych niespodzianek w rodzaju kości, chrząstek, albo ręki żołnierza poległego w I Wojnie Światowej, a na dodatek jest doskonale przyprawiony (z lekką nutką "pikanterii", ale bez przesady - można zjeść bez popijania). Jeżeli zaś chodzi o plecak placek to chrupka warstwa wierzchnia, po nasiąknięciu gulaszem, staje się równie delikatna, co ziemniaczane wnętrze, nie przechodząc przy tym ze stanu stałego w stan ciekły. Innymi słowy - placek rozpływa się w ustach, a nie w dłoni... na talerzu. Niewątpliwym atutem dania jest też jego ogromny rozmiar.  Nie wiem, czy zdjęcie oddaje jego skalę, ale pomimo głodu nie byłem w stanie pochłonąć tego wytworu radomskich macherów kucharskich (co innego Krzysiek, który pożarł go w takim tempie, jakby nie jadł nic od chwili przekroczenia Morza Śródziemnego w lipcu zeszłego roku). Pełni wrażeń smakowych dopełniają trzy sałatki rzucone w kąt talerza, usypane w trzy nieśmiałe kopczyki, które przycupnęły w cieniu placka.


Na tym oczywiście atrakcje dnia nie dobiegły końca, bo w drodze powrotnej oczywiście musiał się zepsuć samochód, musieliśmy go oczywiście zostawić w serwisie (do którego wiózł nas trzech w półtoraosobowej lawecie pracownik Skody, który na widok radiowozu z tego powodu przyspieszył i -  niech GTA V się schowa! - technicznie rzecz biorąc uciekaliśmy lawetą przed policją). Potem musieliśmy oczywiście poczekać na zastępczy, musieliśmy oczywiście przekroczyć prędkość i oczywiście dostać mandat - ogólnie musiało wydarzyć się dużo rozmaitych rzeczy, których nie można było przewidzieć, ale czyż jest w życiu coś lepszego, niż jego nieprzewidywalność (oraz smak placków)? 


"Do dziś utrzymuję, że silnik płonął!" - Krzysiek

Zmierzając ku końcowi tego przydługawego tekstu, pragniemy serdecznie podziękować Wam, najdrożsi czytelnicy, za wierne śledzenie bloga przez ostatnie lata (choć trzeba Wam przyznać, że nie "lajkowaliście" nam ostatnio tekstów, więc nie wiem, czy nie przesadzamy z formą podziękowań) i towarzyszenie nam przy codziennej paczce czipsów, żelków, czy przydrożnej zapiekance.

Jako że całość redakcji przeniosła się, bądź jest w trakcie przenoszenia się z aktywnością publicystyczno-literacką na nowego, marcinowego bloga poświęconego szeroko pojętej kulturze (trochę poważniejszego w formie i nie traktującego o jedzeniu) nie wykluczamy, że czasem nie podlinkujemy tu spontanicznie napisanej recenzji wafla lub batona, lecz temat Wpieprzamy musimy ostatecznie uznać za zakończony. Trawestując klasyka - Keep on eating in the free world!

Coś się kończy, coś się zaczyna - jak powiedział Marcin, otwierając kolejną paczkę żelek.
Placki 9/10. Dzień 5/10.

piątek, 12 grudnia 2014

Kawa - moja historia

Mam bardzo trudną relację z kawą. Zacznijmy od początku. Przez cały okres szkolny piłem kawę tylko w formie dodatku do mleka. Bardzo niesłusznie. Po pierwsze dlatego, że mleko jest bardzo niezdrowe, po drugie cały tydzień chodziłem niewyspany i pewna dawka kofeiny mogłaby mi wydatnie pomóc w codziennym funkcjonowaniu. Powiedzieć, że byłem niewyspany to mało - tak naprawdę każdego ranka stawałem się bladym zombie i w ramach tego porównania mieszczą się także umiejętności arytmetyczne. Mój tok myślenia był jednak następujący: jestem młody, potrzebuję dużo snu, nie można go zastępować substancjami wpływającymi na układ nerwowy.

To jest kawa
Dziś jestem już nieco mniej młody i wiem, że cała zachodnia cywilizacja opiera się na sztucznym podtrzymywaniu przy świadomym życiu za pomocą espresso, americano albo bardziej barbarzyńskiej rozpuszczalnej. Wiedza ta skłania mnie do pewnej głębszej refleksji. Na ile bowiem współczesna nauka, technika i filozofia zawdzięcza kawie postęp? Czy Komitet Noblowski nie powinien wysłać jednego wielkiego medalu do Brazylii i wstawić go w środek plantacji? Co ze sztuką? Ileż wspaniałych płyt powstało pod wpływem tego czarnego płynu (powiecie, że raczej pod wpływem innych narkotyków, ale gdy przyjdzie twój diler, musisz mu przecież coś zaparzyć)? Krótko mówiąc: kawusia zastępuje całemu światu sen i motywację do działania i wszystkim przestało to już dawno przeszkadzać. A powiązanie dopływu kofeiny do krwi z sytuacją społeczną "przerwy na kawę", podobnie zresztą jak w przypadku "przerwy na papierosa", przyczynia się do niezwykłej popularności tej używki (ludzie zrobią wiele, by choć przez chwilę mogli przestać pracować, nawet kosztem późniejszego zwiększenia efektywności).




Znam takich, którzy ewidentnie z kawą przesadzają, usprawiedliwiając się swym pracoholizmem. "Piję już siódmą, co w tym dziwnego?" - patrzą na ciebie swymi przekrwionymi oczyma narkomana. Tak, dla mnie to jest dziwne. Z tego powodu, że składka była po równo, a poza tym jestem nadwrażliwy na kofeinę. Trudna sprawa. Gdy wypiję rozpuszczalną - taką z dwóch łyżeczek - trzęsą mi się ręce, zaczynam pisać operę o przedwojennych indiańskich robotnikach ("Howgh! Bra-cie! Ła-pać ła-mi-straj-ków!") i piszę "co słychać?" do kolegów z przedszkola. Tych, co ich nie widziałem od przedszkola. Dlatego normalnie piję rano taką z jednej łyżeczki. Pamiętam, że spożyłem kiedyś napój energetyczny. Usiadłem potem w kawiarni na Brackiej, zamówiłem cappuccino i obserwowałem, jak na ścianie ukazuje mi się miks najlepszych efektów specjalnych z "Odysei Kosmicznej". Zaś znajomi, z którymi tam poszedłem, byli wtedy tak naprawdę zupełnie gdzie indziej.


Dobry towar

Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że kawa w moim przypadku w ogóle nie wpływa na efektywność pożądanej pracy. Mam problemy ze skupieniem uwagi już bez niej, a gdy wychylę kubek "nescafe", moje myśli biegają we wszystkie strony. Zamiast uczyć się, wkuwać trudne terminy, albo pisać to, co naprawdę powinienem, przypominam sobie najlepsze zabawy z lat dziecięcych lub odtwarzam z pamięci rozkład jazdy tramwaju numer "14". Gdyby chociaż kawa przyczyniła się do rozwiązania jakiejś niespodziewanej kwestii - istoty bytu lub któregoś z problemów milenijnych... Do niczego takiego nie doszło i nie dojdzie. A szkoda, bo sława i pieniądze trafią do innych. Przeważnie do tych, którzy piją po trzynaście filiżanek dziennie i nie dostają od tego mroczków przed oczami.

I - wychodzi na to - wcale nie mam trudnych relacji z kawą, tylko z własnym organizmem. To jest tradycyjne "bez niej źle, z nią jeszcze gorzej", gdyż nie do końca wyleczyłem się z bycia zmęczonym już od usłyszenia budzika. Całe szczęście od dłuższego już czasu mogę spać tyle, ile teoretycznie mi potrzeba. Nie robi to jednak żadnej różnicy. Zacznę przygotowywać sobie taką w proporcjach homeopatycznych - efekt placebo może zrobić swoje. 

Być może taka już dola niektórych, by czuć się jak na niższym szczeblu ewolucji?

niedziela, 7 grudnia 2014

"Żelki" & "Kwaśki", 80 g (Lewiatan)


"Żelki" & "Kwaśki", 80 g (Lewiatan)
Żelki o smaku owocowym.
cena detaliczna: ok. 1,10 zł
liczba kalorii: ok. 370 kcal/100 g


W ciągu swego - wcale już niekrótkiego - życia, zakochiwałem się nie raz: w refleksyjnych wersach Lemowskiego "Solaris", w pierwszych dźwiękach "Shine On You Crazy Diamonds", w barwach nieba nad Lubiczem, w zapachu papieru, a nawet w dziewczynie z Kielc. Koleje tych miłości były różne, niektóre przetrwały dłużej, inne krócej, ale jedna z nich trwa odwiecznie w niezmienionym stanie - głębokie, nienasycone umiłowanie dla wszelkiej maści żelków, żelek i wyrobów żelkopodobnych. Skąd jego źródło - próżno dociekać - ważne, że mogę zażerać się nimi na kilogramy i tylko tryb życia i mobilność ratują mnie przed stoczeniem się w otchłań wagi, która stawiałaby mnie w jednym szeregu z dorosłym brontozaurem, pancernikiem Missouri i Weroniką Grycan. [Co ciekawe - żelki dopomogły mi także w ujawnieniu i pokonaniu niezwykle ciekawej patologii, jako że przez długie lata - z nieznanego powodu - dzieliłem je na grupki w zależności od koloru i zjadałem równomiernie, żeby w żadnej grupce nie zostało ich więcej (to samo dotyczyło zresztą Skittlesów i wszystkiego do jedzenia, co miało różne smaki/kolory). Niezły przypadek kliniczny, nie?]

Ponieważ człowiek nigdy nie zarabia tyle, ile by chciał, a legendarne żelki Haribo są drogie jak pączki dla wspomnianej wyżej Weroniki, co jakiś czas wybieram się "na sklepy", by zakosztować rzeczy bez której zachodnia cywilizacja byłaby tylko wydmuszką obracającą się wokół seksu - a mianowicie zakupów (dzięki nim jest wydmuszką obracającą się wokół seksu i konsumpcji). Podczas jednego z takich wypadów, dobre kilka lat temu, w ręce wpadły mi - omawiane dziś - lewiatanowe misie-żelki oraz tzw. "kwaśki", które z miejsca zdobyły moją gigantyczną sympatię (sklep osiągnął to już wcześniej, bo nawiązuje nazwą do kultowego [w pewnych kręgach] dzieła Thomasa Hobbesa). 


Recenzję wypada zacząć tradycyjnie od omówienia dwóch podstawowych kwestii: ceny i wyglądu opakowania. Ta pierwsza jest oczywiście największym atutem omawianych żelków, bo taniej to już się ich chyba wyprodukować nie da (apeluję do Chińczyków i Biedronki, żeby nie traktowały tego zdania jako wyzwania). Nieco ponad złotówkę za 80 g wyśmienitej zabawy? Wchodzę w to! - jak powiedział Titanic do góry lodowej. To drugie, czyli opakowanie, budzi już jednak dość mieszane uczucia. Z jednej bowiem strony, dzięki zastosowaniu półprzeźroczystego materiału ukazuje nam zawartość paczki, więc każdy może stwierdzić, czy kształt misiów bądź "kwaśków" mu odpowiada, a z drugiej powiedzieć, że jego stylistyka "dupy nie urywa" (że tak polecę starocerkiewnokrakowskim), to tak, jakby powiedzieć, że rząd Platformy Obywatelskiej "trochę nakradł", a PiS jest "trochę słabą opozycją". Niestety, podczas mojego płodzenia coś musiało pójść nie tak i urodziłem się estetą. Lubię ładne rzeczy jak świnia koryto (ale mi dziś wchodzą polityczne porównania) i nie zwalczę tego w sobie, a opakowanie żelków projektowane było chyba w Paint'cie, przez ślepego kowala z Sosnowca. Jest po prostu ohydne i tyle, choć w sumie dzięki temu pozwala łatwo zlokalizować produkt na półce, zalegający zazwyczaj gdzieś pomiędzy drażami a landrynkami, że się tak pokuszę o znalezienie jakiejś zalety takiego stanu rzeczy. Zaznaczę przy okazji, że nad widocznym nań składem obu produktów nie zamierzam się pochylać, bo naprawdę - jeśli kogoś to interesuje - nie jest prawdziwym konsumentem żelków, których nie jada się przecież dla zdrowia, ale podobnie jak parówki - dla niepowtarzalnych walorów smakowych oraz możliwości poigrania ze śmiercią.

Napakowany misiek zaraz skończy żywot w paszczy niżej podpisanego.

No dobrze, ale przecież to nie opakowanie się zżera, a jego zawartość. I tu jest o niebo lepiej. Jeśli chodzi o miśki, to są dwa razy większe od haribowskich odpowiedników i jednocześnie dwa razy bardziej miękkie (co z mojego punktu widzenia jest wadą, ale do przełknięcia). Są przy tym wyraźnie ukształtowane, więc można sobie wyobrażać, że jest się np. gigantycznym potworem grasującym nad Tatrzańskim Parkiem Narodowym i wyżerającym niedźwiedzie (nigdy się tak nie bawiłem, ale wszystko przede mną). Smakiem nie odbiegają za bardzo od produktów konkurencji, ale gdybym miał je zestawić z haribowskim wzorcem, to są nieco słodsze, przez co po dwóch paczkach zaliczonych nad serialem czy książką, człowiekowi robi się niedobrze (ale to żelki, więc who cares?!) Trochę lepiej jest z "kwaśkami", które, jak sama nazwa wskazuje,  są intensywnie i bardzo przyjemnie kwaśne. Niestety i one są obarczone pewną wadą - są posypane proszkiem "ukwaszającym", przez co lepią się od nich paluchy. Nie dyskwalifikuje to jednak produktu, a różnice w smaku powodują, że najlepiej kupić oba wyroby i jeść naprzemiennie.

I teraz kwestia oceny końcowej. Otóż zdecydowałem się dać mocne 7/10 i jednocześnie zachęcić Was do spróbowania. Sam, z pewnością jestem fanem tego produktu, ale po wypłacie, gdy jeszcze mogę wybierać, z reguły decyduję się na droższy oryginał, który jest po prostu lepszy.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

"Paprykarz Szczeciński", 330g (Era Ryb (GRAAL))


"Paprykarz Szczeciński", 330g (Era Ryb (GRAAL))
Konserwa rybna.
cena detaliczna: ok. 2,35 zł
liczba kalorii: ok. 340 kcal


Krzysiek zadzwonił o trzeciej nad ranem. Posępny i zapłakany, jak ulica Bracka w popularnej, wśród zamyślonych okularników, piosence. Nie musiał nic mówić, bo wiedziałem o co chodzi, ale on - jakby niepomny tego - westchnął: "Zostały mi 72 godziny...". Przymknąłem oczy i pokiwałem głową ze zrozumieniem. Przechodziłem przez to ze dwa razy, więc doskonale wiedziałem, co go czeka. "Zrobię to, Poruczniku Jaszczurze, obiecuję" - zapewniłem, zanim jego usta nakreśliły prośbę - "Napiszę recenzję na Wpieprzamy, abyś mógł w spokoju kończyć pracę magisterską." 

Odłożywszy słuchawkę, od razu udałem się do lodówki. W związku z tym, że utrzymuję się z dorywczej pracy na wysypisku odpadów nuklearnych między Sosnowcem a Radomiem oraz z oprowadzania wycieczek po Republice Donbasu (w sezonie letnim) i nie zarabiam zbyt wiele, widok jaki przedstawiała był zaiste ponury. Zastałem w niej bowiem jeno Krzyżaków, Ludwika XVI i jakiś kodeks (którego brzydziłem się dotykać, nie wiedząc, jak po tym ręce domyję), a także jajko z chlebem na czarną godzinę, które dostałem od chrzestnej na pierwszą komunię oraz... paprykarz. Zauważywszy charakterystyczne ubarwienie tegoż (poważnie, widzieliście kiedyś opakowanie w innych barwach niż czerwono-żółte?) aż gwizdnąłem z zadowolenia.


Jak uczy mateczka Wikipedia: "Paprykarz szczeciński został opracowany w połowie lat 60. XX w. przez pracowników laboratorium PPUDiR Gryf ze Szczecina na zlecenie szefa produkcji Wojciecha Jakackiego. Paprykarz szczeciński był wynikiem pomysłu racjonalizatorskiego na zagospodarowanie odpadów po wykrawaniu kostki rybnej z zamrożonych bloków rybnych. Pierwowzorem paprykarza szczecińskiego była afrykańska potrawa czop-czop, którą na początku lat 60. skosztowali i zachwycili się jej smakiem technolodzy z polskich statków-chłodni do połowów dalekomorskich podczas pobytu w portach u wybrzeży Afryki Zachodniej." [po tym fragmencie jest już pewne, że czego bym Wam tu nie naściemniał, nie przebiję prawdziwej historii], ale nie dajcie się jej zwieść [mimo wszystko spróbuję] - paprykarz istniał już wcześniej, jako dzieło przybyszów z Atlantydy, którzy jako pierwsi dokonali syntezy ryżu i pozostałości rybu (wiem, że jest literówka, ale zabawna, więc zostawię). Cudownym zbiegiem okoliczności trafił on następnie do Judei, dlatego w Biblii wyraźnie stoi, że Jezus zamienił dwie ryby i worek makaronu w dziesiątki puszek paprykarzu, a apostołowie zebrali po uczcie dwanaście koszy resztek - tak zebrana gawiedź "szamała". Żydzi oczywiście próbowali potem robić na tym interesy, a Rzymianie nie pozwalali i wiadomo jak to się skończyło (wybuchem opisanego przez Józefa Flawiusza powstania z lata 66-73, czyli tzw. "wojny żydowskiej o patenty na paprykarz"). Receptura zaginęła, odnalazła się dopiero 1000 lat później u muzułmańskich arabów (nie wykluczam, że spotkam kiedyś niemuzułmańskiego araba, widywałem w końcu kobiety z brodą i mężczyzn, którzy nie lubią piłki nożnej i alkoholu), skąd wzięły się krucjaty (Papież Urban II chciał odzyskać ów święty artefakt chrześcijaństwa). Ostatecznie odnalazł ją w trakcie VIII Krucjaty (sam poszedł, wychodząc z wesela siostry, cwany kurwisyn) polski rycerz, z cebulą w herbie - Papryk ze Szczecina (prawdopodobnie Patryk, ale kronikarz z urzędu nie sprostował oczywistej omyłki pisarskiej i dlatego nazywamy to danie "paprykarzem", a nie "patrykarzem"), który przywiódł ją do ziemi ojczystej (a było to trudne, bo tak jak teraz nie mamy autostrad, tak wtedy nie mieliśmy polnych dróg, choć od Mieszka obiecywano, że zaraz będą (ale to inna historia, którą, jeśli zdrowie pozwoli, kiedyś przytoczę)). Niestety za nim przyszli Krzyżacy, którzy chcieli zdobyć recepturę dla Cesarstwa Niemieckiego i zaczęli szturmować rodzimy dla Papryka Szczecin. Wypędził ich dopiero polsko-litewsko-węgiersko-rusko-mongolski sojusz, który spuścił im tęgi łomot pod Grunwaldem (tzw. Bitwa na Paprykowym Polu, 1410 r.) i od tej pory, paprykarz, wraz z ziemniakiem i cebulą, stał się polskim daniem narodowym (stąd czerwień w naszych barwach narodowych i kolory skrzydeł husarii (początkowo polska ciężka jazda szarżowała na wroga przebrana za paprykę, ale więcej wrogów umierało ze śmiechu niż od odniesionych ran, więc zaniechano owej niehonorowej metody).


Tyle tytułem rysu historycznego. Co do mojego konkretnego egzemplarza, wyprodukowanego przez Erę Ryb (markę wchodzącą w skład grupy Graal), to mogłem szybko się do niego dobrać (a na pewno szybciej niż Ryszard Lwie Serce - taki suchy dowcip dla znawców historii, he he) dzięki łatwemu w obsłudze, zewnętrznemu mechanizmowi otwierającemu. Z zewnątrz zresztą puszka wygląda całkiem nieźle - jest masywna, kształtna i dobrze leży w dłoni (pewnie na wypadek, gdyby ktoś np. chciał ukołysać paprykarz do snu i zaśpiewać mu piosenkę). Przyczepić można się tylko do danych dotyczących składu, podanych drobną, słabo czytelną czcionką (choć może to być też efekt tego, że po tym jak piłka pierdzielnęła mnie w gałkę oczną, niewiele widzę).


Ze smakiem jest już znacznie gorzej i chyba potrafię to wytłumaczyć, o czym zaraz. Na początku oświadczę, że wiem co piszę, bo jestem wielkim fanem paprykarza (gdybym nie był, to bym nie tracił czasu na płodzenie tej recenzji). Nałykałem się go w życiu więcej, niż politycy hipokryzji, niż polscy piłkarze goryczy porażki, niż Max Payne tabletek przeciwbólowych.W każdym razie jadłem go ochoczo i ze smakiem, tymczasem ten konkretny egzemplarz od razu wykrzywił mi japę, jak nie przymierzając - Tequila Sunrise. Zdziwiony, czemu ów produkt smakuje zwyczajnie podle, a nie "doskonale podle", jak inny paprykarz, którego opis za jakiś czas (jak Krzysiek będzie kończył doktorat), wyszukałem stronę producenta i "strzeliłem zdziwko":


"Marka ekonomiczna"? Że niby dla biedoty? Oż Ty pomorski gnoju! - zakrzyknąłem (w myślach, bo mieszkam w bloku) zanim bodajże sprawdziłem, czy firma nie jest np. z Nowego Sącza (globalizacja wszakże postępuje), czym naraziłem się na ryzyko obrażenia jakiegoś Bogu ducha winnego pomorskiego gnoja. Takie są jednak fakty - marka ekonomiczna - "produkt tani, więc jako taki". Nie chodzi przy tym o to, że jest jakiś strasznie paskudny, bo nie jest - można nim spokojnie smarować kanapki (tym bardziej, że konsystencja jest b. dobra, ani to wodniste, ani twarde jak masło wstawione na noc do lodówki) - ale nie tylko bez specjalnej radości, ale i trochę się do tego zmuszając. A to sprawia, że zgodnie z naszą skalą ocen nie zasługuje na notę wyższą niż cztery. Przykro mi, nie polecam, jeśli chcecie dowiedzieć się dlaczego Kolumb wziął puszkę i uciekł przed papieżem do Ameryki - kupcie coś droższego.

Ocena: 4/10

piątek, 28 lutego 2014

Śniadanie

Bardzo dawno temu ludzie zdobywali pożywienie na bieżąco polując i zbierając, a na świecie nie było ani jednego papieża (przypominam, że dziś mamy dwóch). Dla nieobeznanych - polowanie polega na tym, że biega się z miejsca na miejsce modląc się o to, aby się wreszcie poszczęściło. Samotnie lub w grupie. Coś jak clubbing, tylko ze skórowaniem, ale wierzcie mi - oni byli lepiej ubrani. Łowy mają ten ogromny minus, że aby biegać za czymś żywym trzeba mieć na to siłę, a siłę bierze się z jedzenia więc... Zbieractwo - to jest coś dla nas! Zbieractwo wymyślono zaraz po koszach z wikliny, bo chyba wiecie, jak nieelegancko zbierać jagody do plastiku. Ogólnie z obu da się wyżyć, ale ktoś wpadł na pomysł: "Hej! Postawmy tu chałupkę, rozsiejmy nasiona i zbudujmy więzienie dla każdego stworzenia, które nie zna arytmetyki i uda nam się je złapać!". Tak zrobili. Nazywa się to osiadły tryb życia i pozwala nam to oglądać w spokoju nowy sezon "Gry o Tron" zamiast biegać za dzikami.

Łowczyni po tygodniach niepowodzeń
Ale dało nam to coś jeszcze! Dzięki łatwemu dostępowi do żywności ludzie, zamiast zjadać wszystko naraz wtedy, gdy się pojawiło (na przemian: mamut - dieta, mamut - dieta), zaczęli dzielić posiłki i spożywać je o różnych porach dnia. Całkiem błyskotliwe, nie zawsze realistyczne (wciąż nie mogę zakwalifikować tej paczki ciastek po obiedzie), ale to ciekawe zagadnienie i czemu by nie napisać o nim więcej, analizując śniadanie, drugie śniadanie (tu plus za oryginalność nazwy), obiad, podwieczorek i kolację?

Na pierwszy ogień idzie śniadanie. Zjada się je w godzinach od 5 rano do 10:30 (przynajmniej tak chce Ronald McDonald). Mówi się, iż jest to posiłek najważniejszy i powinien być pożywny. Dobrze przeczytaliście - pożywny. Kawa i papierosy są zdecydowanie poza menu. Najlepiej więc zjeść coś z nieśmiertelnego tria (always on tour!): jajecznica, parówki i kanapki. Problem ze śniadaniem jest taki, że gdy pracujemy na poranną zmianę, jesteśmy zmuszeni przygotowywać je w trybie "zombie". Dlatego właśnie nie powinno się wydziwiać z jakimiś omletami czy innym badziewiem, tylko wyćwiczyć się na poziom "pro" w rozbijaniu skorupek, gotowaniu wody na parówki i smarowaniu pieczywa. Coś trudniejszego może po prostu napotkać na przeszkodę w postaci porannego stanu naszych umiejętności manualnych.

Hola! Big Mac o 9? Dobrze się czujesz?
Ktoś w tym momencie na pewno pomyślał: "Przecież parówki są niezdrowe! Widziałem reportaż w telewizji, w którym wkładają do nich zmielone numery Życia na gorąco!" Tak, wszyscy widzieliśmy ten reportaż. Ja także. Ale - jak to mówią - czas leczy rany. Pewnie przez lata poprawiła się jakość produktów, pojawiły się lepsze rodzaje. W tym momencie - to ciekawostka - sprzedaje się naprawdę dobre parówki z dużą ilością prawdziwego mięsa, tylko nazywa się je "kiełbaskami". To jest taki swego rodzaju awans ("Kochanie, od dziś nie jestem serdelkiem, jestem kiełbaską! Koniec z Mazurami, w tym roku lecimy na Rodos!").

Takich cyrków nie ma z jajkami (przynajmniej dopóki ktoś nie zacznie ich reklamować jako wolnych od GMO, jak robi to "Farmio"). Jajka także są oczywiście są lepsze i gorsze (numer "3", czyli jajka składane w Alcatraz). Najlepsze są te od kur luźno biegających, nie zestresowanych - na ryneczku oznaczają je jako odmiana "Woodstock". Co ciekawe, są one jakby większe, jaśniejsze i papka jajecznicowa z nich robiona jest jakby bardziej gładka. Cóż jednak z tego, jeśli nie mamy czasu się zachwycać smakami, bo spieszymy się do pracy/na uczelnię/na pociąg/poranną grę w piłkę?

Ferma
Sytuacja może stać się nieco napięta, z groźbą spóźnienia się na środek transportu włącznie. Istnieją dwa sprawdzone sposoby radzenia sobie z nią. Pierwszy - zrobienie sobie kanapki w mieszkaniu w celu zjedzenia przez drogę; drugi - zakupienie pączka/drożdżówki w "Awiteksie". Jak widzicie jest to ostateczność, bo jesteśmy zmuszeni zjeść pseudo-wypiek z "Awiteksu" lub spożyć kanapkę w miejscu publicznym. A jakimś cudem jedzenie kanapki przy ludziach (szczególnie nie zawiniętej w papier) wydaje mi się wyjątkowo niezręczne. Mam wtedy wrażenie, że wszystkie spojrzenia lądują na mnie, a może to być o tyle traumatyczne, że w pewnym momencie na mnie ląduje też kawałek szynki lub w najlepszym razie okruchy z chleba.

Tyle z naszego podwórka. Jak może wiecie - a na pewno warto przywołać ten fakt w tym miejscu - cywilizowany świat (czyli gdzieś tak od Marsylii do Edynburga) zna dwa główne rodzaje śniadań - francuskie: takie z bagietą i dżemem (pamiętajcie, by nigdy nie mylić dystynkcji ze skąpstwem) i wyspiarskie: z bekonem, fasolą i jajkiem (po czymś takim można rządzić światem). Oba to jednak straszna nuda. Amerykanie jedzą np. naleśniki i polewają je sosem klonowym. Podobno jest to ambrozja. Tzn. widziałem to w "Pełnej chacie" i równie dobrze mogli kłamać wiedząc, że nigdzie nie dostanę mąki kukurydzianej. Sami widzicie, jak bardzo jesteśmy cywilizacyjnie do przodu z naszymi parówkami, nawet jeśli znajdziemy w niej artykuł o życiu prywatnym Shazzy.

Dobrze wiem, że i tak większość z was śniadania nie je, albo je o 14, więc potraktujcie to jako luźny zestaw przemyśleń i porad. Jeśli tylko nie będzie wam burczało w brzuchu do 12, uznam to za swój sukces. Następnym razem: drugie śniadanie.

piątek, 21 lutego 2014

"Natures. Paluszki zakręcone. Z ząbkiem czosnku i ziołami", 70g (Lubella)

"Natures. Paluszki zakręcone. Z ząbkiem czosnku i ziołami", 70g (Lubella)
Paluszki Natures czosnkowo-ziołowe.
cena detaliczna: ok. 1,79 zł.
liczba kalorii: ok. 353 kcal/100 g

Na początku chciałbym serdecznie przeprosić naszych czytelników, iż tak długo musieli oczekiwać na dawno zapowiadaną recenzję nowego przysmaku Lubelli. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie rzec, że w ostatnich dwóch tygodniach wyjątkowo często spotykałem się z rozmowami zaczynającymi się od "Panie Marcinie... <i tu wstawiamy coś, co trzeba zrobić dla Promotora, UJotu, Patrona, sąsiada, któremu się cieli krowa, itd.>" i dopóki słowa mocy/zaklęcia "Panie Marcinie..." nie użył Krzysiek, nie byłem w stanie zmobilizować się do pisania.

Najnowszy wyrób paluszko-podobny wypatrzyłem na półce pobliskiego "Lewiatana". Skusił mnie jego nietypowy wygląd, cena i fakt, że nie lubię "Zmierzchu", a w Biblii przeczytałem, że czosnek jest dobry na wampiry. Zabrawszy go do domu na wieczorne wpieprzanie, rozpakowałem, skosztowałem i na usta cisnął mi się ów klasyczny tekst. Coś bowiem było nie tak, ale od początku.

A teraz - "bez trzymanki!"
Na pierwszy ogień idzie jak zwykle opakowanie. To jest zaś produktem z najwyższej półki. Pamiętacie jak zachwycałem się saszetką zawierającą czekoladowo-miętowe kuleczki Aero? To, w co zapakowano "Natures" przypomina ją do złudzenia. Prosty, ale wykonany ze świetnym wyczuciem estetyki, wzór graficzny, aż krzyczy - kup mnie! Wszystko jest na swoim miejscu, podane w zgrabny i czytelny sposób: informacje o składnikach, wartości odżywczej, data przydatności do spożycia, etc. Dodatkowo możemy obejrzeć sobie przez folię (a ta jest odpowiednio gruba, nie jest to oślizły plastik w stylu Lajkoników czy innych Beskidzkich) sam wyrób. To nie koniec pozytywów - saszetka jest wykonana tak, że bardzo łatwo się otwiera (na idealnej wysokości, umożliwiającej łatwy dostęp do paluszków) i sama stoi (nie pada na bok, jak produkty z konkurencyjnych "stajni")! Ogromny plus! (aczkolwiek osobiście nadal z rozrzewnieniem wspominam niedzielne wizyty u swojej babci, która zawsze witała mnie i brata, paluszkami wsypanymi do szklanki - jak Pan Bóg przykazał).

Takie ładne mam paluszki.
No dobrze, ale to się jednak je, a nie stawia na telewizorze i podziwia. I tu właśnie pojawia się wspomniany wyżej zgrzyt. Otóż specjalnym fanem czosnku  nie jestem, ale bez problemu zjadam go w czipsach, serkach i innych przekąskach, a tu od razu nieprzyjemnie uderzył mnie w kubki smakowe. Jak na moje oczekiwania smak czosnkowych "Natures" okazał się być trochę zbyt wyrazisty, zbyt natrętny (być może to efekt połączenia z ziołami). Nie jest to przy tym problem samych paluszków - wypiekanych w naturalny sposób (bardzo ładnie wyglądają, co sami możecie zauważyć na zdjęciu powyżej), bowiem same w sobie smakują naprawdę nieźle (wkrótce poddam ocenie także "Natures" z solą morską, o łagodniejszym smaku), ale właśnie zastosowanej w tym konkretnym "modelu" przyprawy.

Żeby nie było, że wybrzydzam, zakupiłem kolejną paczkę i zabrałem ją do pracy, aby poddać testom koleżanki i kolegów. Zadawałem im dwa pytania: 1) Czy czosnkowo-ziołowe "Natures" są lepsze, czy gorsze od "zwyczajnych" paluszków; 2) Jakbyś je oceniła/ocenił w skali od 1-10:
  • Magda G.: Zdecydowanie gorsze. Oceniłabym na 4.5/10 (kobieta to się zawsze wyłamie ze schematu...), bo wprawdzie lubię czosnek, ale nie aż tak mocny w paluszkach. Czuję się, jakbym chrupała całe główki czosnku. Same paluszki chrupie się dobrze, ale ten smak...
  • Edyta: Gorsze. Cena adekwatna do jakości, całość oceniam na 3.5/10.
  • Klaudia: Gorsze. Dałabym 3/10. Nieładnie pachną, są takie jakby niedopieczone. Sztuczny smak, jakbym jadła czosnek z torebki.
  • Michał: Lepsze. 7/10. Ale mojej dziewczynie nie smakują.
  • Łukasz W.:  Lepsze. 6/10.
  • Agata: Bleeeeeeeeeeeeee! (to prawdopodobnie znaczyło, że gorsze2/10.
  • Marysia: Same są raczej gorsze (4/10), ale do piwa okay. Dałabym wtedy 7/10 (niestety piwo nie jest dodawane do opakowania).
  • Magda A.: Ani lepsze, ani gorsze - takie same. Idealna chrupkość, opakowanie bardzo ciekawe. 6/10.
  • Łukasz D.: 5/10. Do piwa okay, same nie bardzo.
  • Rafał: Lepsze. Mogą być. 6/10.
  • Przemek: Gorsze, 3/10Ale bardzo nie lubię czosnku, podobnie jak narodu... <piiiii! - cenzura>.
Jak widać - zdania były podzielone, ale pozwoliły na wyciągnięcie średniej, która po zaokrągleniu w górę daje 5/10. W moim odczuciu nie jest to do końca sprawiedliwa nota, bo "Natures" to produkt nieprzeciętny, który chrupałoby się całkiem przyjemnie, gdyby... no właśnie. Gdyby nie ten cholerny, dziwnie smakujący czosnek.

sobota, 8 lutego 2014

Bagieta czosnkowa ("Biedronka", "Lidl")

Bagieta czosnkowa ("Biedronka", "Lidl")
cena: 2,60 zł
liczba kalorii: dnk

Doszły mnie niedawno słuchy o zjawisku spożywczym, jakim jest bagieta czosnkowej. Jest to produkt występujący w sklepach samoobsługowych takich jak "Biedronka", "Lidl" czy jakieś inne, francuskie. Jak głosi opis strony fanów produktu biedronkowego na facebooku (87 tysięcy lajków!) jest to "wyjątkowe połączenie niezwykłego smaku i korzystnej ceny." Zachęcony emocjami opowiadającej o bagiecie znajomej Tajemniczej Wielbicielki Wyrobów Pszennych (specjalistka ds. produktów głęboko mrożonych), której opowieść stanie się kanwą niniejszego tekstu, postanowiłem sprawdzić, jak wiele jest w entuzjastycznych opiniach prawdy. Opiszę więc bagietę ogólnie i porównam tę z "Biedronki" z bagietą z "Lidla".

Niezależnie od wybranego sklepu bardzo ważny dla późniejszej konsumpcji jest moment wyboru konkretnego modelu. "Ważne, żeby była dobrze wypieczona. Idealnie złocista!" - nakazuje Tajemnicza Wielbicielka. Bagietki leżą już wcześniej pokrojone (tzn. cząstki zwisają na skórce). Właściwie nie wiadomo po co, bo można jeść na raz, przekrajając całość. Jeśli jednak ktoś chce zabłysnąć przygotowując rodzinne śniadanie (nie, żeby dawali za to nagrody), to może położyć na talerzyku i każdy weźmie sobie kulturalnie po cząstce i naładuje na to kawioru. Bądźmy jednak poważni.
Bagieta wystająca z plecaka oznaką dekadencji.


Każdy z kawałeczków jest dwustronnie posmarowany (TWWP używa nawet trafnego sformułowania "nasączony") jakimś rodzajem masełka czosnkowego (tu mała dygresja: kiedyś takie masełko w osełce można było łatwo znaleźć i zakupić, dziś jesteśmy raczej zdani na domową produkcję). Dzięki temu miąższ bułeczki jest dużo bardziej miękki niż zwykle. Widać tam takie ciemne paprochy - można dać się przekonać, że istotnie miało to jakiś kontakt z czosnkiem. 

Jeśli chodzi o zapach, ach! "Aromat polskiego, świeżego pieczywa!" - przeżywa Wielbicielka. Może jest to przesadą, bo to zwykłe mrożone pieczywo z supermarketu, tylko dość pomysłowo przygotowane, co odejmuje nam sporo roboty. Ale faktycznie - aromat jest najwyższych lotów! Smaki opiszę poniżej, gdzie porównam "Biedrę" z "Lidlem".

Minusem produktu jest niestety jego cena. "Ale lepiej sobie odjąć od ust inne delikatesy!" - wykazuje poświęcenie Specjalistka. 2,60 zł za kawałek białego pieczywa (cena jest taka sama w obu marketach) może niektórych zszokować, ale jakość w tym wypadku skutecznie ociera łzy. Spoglądamy w pusty portfel, jednak myślimy z uśmiechem: "com się najadł czosnkowego, to moje!".
Kolejno: "Biedronka" i "Lidl". #shittyfoodporn

Istnieje też wersja głęboko mrożona (może raczej: nie rozmrożona). Ma tę zaletę, że buduje nasze poczucie własnej wartości, gdyż czujemy, iż to my przygotowaliśmy posiłek. Tak naprawdę tylko włączyliśmy piekarnik, ale nasze ego czuje się, jakby właśnie skończyło Harvard. Jednakże warto choć raz wypróbować ten sposób, bo dostarcza on wrażeń zapachowych przed zjedzeniem. Aromat roznosi się po całym domu. Nic, tylko nasypać mąki po podłodze i bawić się w piekarnię!

A czym różni się bagieta z "Biedronki" od tej z "Lidla"? Są one naprawdę bardzo podobne. Smak drugiej jest jakby bardziej intensywny (to pewnie zasługa większej ilości masełka), lecz wcale nie działa to na jej korzyść. W ogóle ciężko rozmawiać o smaku, każdy ma pewne pojęcie, jaki on może być. Wchodzą w grę odczucia nieopisane: delikatność, rozpływanie się w ustach. Trafiło mi się, że ta z "Lidla" była także bardziej blada. Dlatego dostaje 7-8/10. Za to ta z "Biedronki" 8-9/10. Skąd widełki? Bo wiele zależy od tego, co się akurat trafi! Smacznego!

P.S. Bagietę co najwyżej smarujemy masłem, żeby nie straciła smaku!

Serdeczne podziękowania dla Tajemniczej Wielbicielki Wyrobów Pszennych (specjalistki ds. produktów głęboko mrożonych)! Proszę sobie wyobrazić, że kocha ona pieczywo tak bardzo, iż jest stałą bywalczynią forum pracowników "Biedronki", gdzie dowiaduje się o godzinach dostaw i warunkach pracy załogi!