wtorek, 28 maja 2013

"Servet's" ("U Szwagra" ul. Lea, Kraków)

"Servet's" ("U Szwagra" ul. Lea, Kraków)
cena: 12 zł
liczba kalorii: over 9000

Można by rzec, że składanej sobie i poniekąd czytelnikom obietnicy nie korzystania z fast-foodów jednocześnie nie wypełniłem i wypełniłem. Nie wypełniłem, gdyż niniejsza recenzja dotyczy tego typu jedzenia i wypełniłem, bo nie miałem nic wspólnego ze spożywaniem produktu (no, chyba że liczyć badawcze przyglądanie się z boku). Moim asystentem w stworzeniu nowatorskiej w formie recenzji był G., którego z tego miejsca serdecznie pozdrawiam. Drodzy Państwo: czytacie prawdopodobnie pierwszą w historii recenzję pisaną z "drugiej ręki", z "drugiego podniebienia" - tak może bardziej. Także pierwszą dania, a nie, jak to zwykle bywa, gotowego produktu. G. opowiada mi, co przeżył i czy warto, a ja smakuję językiem wyobraźni i opisuję. Wszystko dlatego, że mój układ trawienny takiego przysmaku mógłby nie zdzierżyć.

W kolejce do szczęścia

Przedmiotem dzisiejszych rozważań jest "Servet's" z baru "U Szwagra" na ulicy Lea. Jest to popularna knajpa, szczególnie wśród tak zwanych "nocnych kowbojów" wracających z całonocnych przygód krokiem chwiejnym jak sytuacja polityczna na Bałkanach. Od niektórych z nich, koneserów, dowiedzieć się można o teoriach dotyczących genezy nazwy "Servet's". Ktoś twierdzi, że danie wymyślił Miguel Servet - hiszpański teolog, astronom, prawnik i lekarz jako nieudany eksperyment na żołądkach paryskich mieszczan. Inny mówi, że to od charakterystycznego naczynia, serwety-koperty, w którą wkłada się zawartość. Kwestia pozostaje nierozstrzygnięta.

Porcja mięsa i frytek z sosami, bo tym właściwie jest ten przysmak (patrz ryc. 1) cieszy się "U Szwagra" ogromną popularnością, przewyższającą kebaby i zapiekanki. Może to wynikać z faktu, że - przynajmniej intuicyjnie - bardzo się on opłaca. W okolicznościach typowo "szwagrowych" (zmęczeni studenci wracający ze wspólnej nauki wszędzie dokoła) G. zamawia Graala krakowskich budek z żarciem. Fast-food ostateczny - "Servet's"

ryc. 1 (autorstwo: G.)

Po krótkiej chwili oczekiwania mój asystent dzierży już w dłoni rożek z rarytasami. Wygląd jego nie jest niczym szczególnym ani też - należy szczerze przyznać - apetycznym. Duże, brzydkie kawałki kurczaka wystają z tektury. G. nie należy jednak do osób "jedzących oczami". "Jak walory smakowe?" - pytam zaciekawiony. Z relacji wynika, że mięsko jest smaczne, dobrze wysmażone i nie chrzęści. Jednak czasem kawałki mięsa są zbyt duże, nie pokrojone (ten problem niestety się powtarza). Frytki również bardzo dobre. Warto trafić, tak jak my, na karbowane - te są bardziej chrupiące. Proporcje wszystkich składników są odpowiednie, także biorąc pod uwagę ilość sosu (ważne: pani z czarnymi włosami ładuje więcej mięsa). Sos należy zamówić mieszany, bo bardziej się opłaca. Jego pikantność jest świetnie wypośrodkowana - smak jest wyraźny, a (tu cytat) "ryja nie wyparza".

Cechą charakterystyczną "Servet'sa" jest to, że już w połowie konsumpcji człowiek czuje się najedzony. Tu zapewne pojawiają sie pierwsze wątpliwości, ale zostają szybko zagłuszone upojeniem alkoholowym i wnioskiem: "przecież nie wyrzucę". Nasza decyzja zostaje sowicie wynagrodzona dojściem do etapu, w którym kurczak jest wymieszany z fryteczkami i sosem. Tu podobno jest najprzyjemniej. Na końcu jeszcze zostają same frytki, które możemy namoczyć resztkami tłuszczyku. Głód został zaspokojony. Gdzieś tak do podwieczorka następnego dnia. Pozostaje sympatyczny posmak i pierwszy wyrzut sumienia, a w oczy zagląda widmo jutrzejszej niestrawności.

Dzierż mocno, bo kradną
Wydaje mi się, że podobieństwo opisywanego dania do dantejskiego piekła, które również ma formę leja, nie jest przypadkowe. Jest to z pewnością wymysł diabła, mający nas oduczyć pijaństwa albo imprez bez zakąski. G. kończy opis: "jeśli mówimy o kategorii szybkiego jedzenia, to coś smaczniejszego z pewnością istnieje, ale coś, czym najeść się można bardziej - z pewnością nie". Dopytuję, czy warto: "raz spróbować tak - jak ze skokiem na bungee albo koncertem jazzowym". Więcej nie ma sensu. "Chyba, że jesteś koneserem" - dodaje G.

8/10

P.S. G. po dwóch dniach spożywania "Servet'sa" z rzędu zachorował. Po krótkim okresie rekonwalescencji i trzymania się za brzuch wszystko jest z nim w porządku. Dziś mieszka na farmie wraz z ulubionymi zwierzętami i poświęca się pisaniu pamiętników. Dzięki pracy na rzecz zdrowego stylu życia otrzymał medal z rąk prezydenta. Jego przewód kanonizacyjny jest otwarty.

czwartek, 23 maja 2013

"Mleczne Bułeczki", 400g, (Dan Cake)


"Mleczne Bułeczki", 400g, (Dan Cake)
cena detaliczna: 6,49 - 8 zł (co sklep to inny obyczaj),
liczba kalorii: nie podano (!)



Myślę, że każdy z nas doświadczył swego rodzaju „przebudzenia z ręką w nocniku”, tj sytuacji, kiedy uświadomił sobie, że jest dzień świąteczny/głęboka noc/odludzie, a on nie ma nic do zjedzenia; tyczyło się to zwłaszcza chleba. 

Dróg ratunku jest wtedy kilka – najczęściej pada na Stację Benzynową, która, choć otwarta, zabija cenami. A kiedy już znajdziemy się na tej stacji, szukamy chlebopodobnych wytworów, takich jak styropianowe podstawki z ryżu, WASA (recenzja nie zawiera lokowania produktu) oraz właśnie bohater niniejszego tekstu, Mleczne Bułeczki.

 



Naturalnie, powyższa sytuacja jest mocno przerysowana – ktoś wspomniane bułeczki kupić może w podróż, dla dziecka, albo do nocnej posiadówy z grą multiplayer. Nie wiem, czy ktoś je kupuje dla smaku – nie chcę dopuszczać takiej myśli do mojej ciasnej łepetyny. 

Bułeczki powitały mnie w sklepie promocją – zapłaciłem za nie jedynie 6,49, czyli cena jednostkowa jednego wypieku wynosiła 65 groszy; nieźle. W innych sklepach cena bułeczek dochodzi do 8 złotych, i to już jest bolesne, zwłaszcza że tańsze odpowiedniki kosztują ok. 4 złote. 



Ale nie cena się liczy – wszak to jedne z najlepszych sztucznie podtrzymywanych przy życiu wypieków na rynku! 10 bułeczek załadowanych jest do mocnego, przeźroczystego worka, niezbyt szczelnie zadrukowanego napisami wszelakimi. Środków konserwujących trochę jest. Ale nie za dużo! Data krańcowej przydatności do spożycia została ustalona w moim przypadku na 17 czerwca 2013 roku, co każe sugerować, że mamy do czynienia z czymś teoretycznie naturalnym. No właśnie, sugerować. 

Kiedy już dorwiemy się do bułeczki, pochwycimy, przegryziemy, przeżujemy, połkniemy, to... Staje nam przed oczyma te 7 złotych, które mogło pójść na pierogi, dwa piwa albo bananowe kondomy. Co prawda bułeczka pachnie ciastem drożdżowym takim jak od babci®, i tu duży plus, to jednak, gdy zagłębimy się w woń ciasta, poczujemy masło. Takie roztopione na słońcu, prawie że jełczejące , chcące oddzielić jestestwo pleśni od jestestwa masła, i zacząć nowe, lepsze życie na granicy lipidów i estrów glicerolu. 




Co straszy dalej? Gąbczasta struktura rodem z bułek a la McDonald, co prawda o wiele bardziej treściwa, ale to akurat wada – z bułeczek skutecznie da się ulepić figurkę Jezusa Frasobliwego. Zgniecione ciasto smakuje zaś jak ciasto niedopieczone? Może dorasta w naszych żołądkach? 

Smak? Słodki z nutką soli, no i te wszystkie aromaty typu bułka/masło. Smak nie jest ważny w przypadku pokarmu mającego poratować przed nagłym głodem. Są gorsze rzeczy – bułeczka niezbyt właściwie reaguje w kontakcie ze śliną. Robi się wtedy bardzo twarda, niczym kamień. Już dawno nie przełykałem z taką dezaprobatą. Czuć coś syntetycznego, coś mdlącego. Po zjedzeniu trzech bułeczek było mi niedobrze – na szczęście czwarta zadziałała niczym korek od butelki wina, i zatrzymała wybuch małej apokalipsy. 

Mam świadomość, że na rynku istnieją produkty konkurencyjne, ba, nawet kiedyś je jadłem! Ale i tak „Bułeczki” ratuje tylko data zalecanego spożycia, co każe sugerować, że jest to wypiek w miarę naturalny. I za to w niniejszej recenzji produkt ten dostanie oczko więcej, łącznie: 5/10.   



sobota, 18 maja 2013

Aero Bubbles (Peppermint), 113g (Nestle)

Aero Bubbles (Peppermint), 113g (Nestle)
Kuleczki czekoladowo-miętowe. 
cena detaliczna: 41p - £1.5 (w zależności od promocji)
liczba kalorii: 145 kcal na każde 9 kulek.


Napisy na zgrabnym, zielonym opakowaniu zachęcają do dzielenia się, ale ja nie zamierzam się nimi dzielić. Nabywam kuleczki w najbliższym Sainsbury's i chichocząc, niczym Gollum porywam do swojej nory, gdzie pochłaniam w samotności. Z zewnątrz produkt naprawdę robi wrażenie - folia jest gruba, logo z nazwą produktu wyraziste i pokryte błyszczącym lakierem, a wszelkie informacje podane w sposób niezwykle przystępny. Klasa światowa! Uczcie się rodacy, uczcie od najlepszych!

Całość jest przy tym idealnie wyważona. Nie zrozumcie mnie źle - słodyczy zawsze jest za mało (i dobrze, bo i tak już jestem za gruby) - ale tych jest "za mało" w sposób bardziej zbliżony do "w sam raz". Gdyby jeszcze nie te napisy z tyłu opakowania - "party", "enjoy" i "share" - byłbym wniebowzięty! Ale, ale, zachwycam się opakowaniem, a pora przyjrzeć się samemu produktowi.


Kuleczki wysypują się z mroku, po lekkim wstrząśnięciu saszetką. <Są wystraszone, boją się, drżą, jakby z zimna.> Optycznie nie sprawiają wrażenia jakby było ich dużo, ale - jak to kulki - mają taką fajną właściwość, że są okrągłe i same wysypują się z opakowania (dzięki właściwościom tocznym), przez co można uniknąć lękliwego zaglądania do środka i stresowania się, że "niedługo koniec" (przyznajcie, perspektywa końca czegoś dobrego zawsze jest szokująca). Kolejny plus dla gościa, który projektował opakowanie.


Jeśli chodzi o wygląd pojedynczej kulki, to z zewnątrz są brązowo-zielone (po połowie), przy czym to brązowe to klasyczna mleczna czekolada, natomiast to zielone to miętowa aero-czekolada (bąbelkowa - nadmuchana, jak ser szwajcarski). Całość wypełniona jest zresztą właśnie tym zielonym, więc tradycyjnej czekolady nie ma tu tak dużo.

Smakuje to oczywiście wyśmienicie (jeśli ktoś lubi miętę) i orzeźwiająco, odświeżając jamę ustną pysznie miętowym smakiem (mimo to dalej musicie myć po nich zęby, przykro mi). Kulki nie działają przy tym narkotyzująco (jak np. żelki, które zjadam metodą: jeden żelek, jeden żel, dwa żelki, trzy żelki, pięć żelków, cała paczka do ryja), można je odstawić na moment i zjeść za godzinę, lub na drugi dzień (nie mówię, że to łatwe, niemniej jednak możliwe). Najlepiej konsumować je przez wsadzenie do otworu gębowego i czekanie, aż się rozpuszczą. Powyższe sprawia, że są godnym polecania produktem, którym można (i należy) rozkoszować się w samotności. Jest ich niestety zbyt mało, żeby się dzielić.

9/10

niedziela, 12 maja 2013

Precle z masłem "Bonitki", 294g (Biedronka)




Precle z masłem "Bonitki", 294g (Biedronka)
ciastka 
cena detaliczna: 6,29zł
liczba kalorii: 508 kcal


Jest w życiu takie jedno z najpiękniejszych uczuć, kiedy udaje się coś odkryć. Niezależnie od tego, czy jest to piękny bursztyn na plaży, czy filmik z kotem grającym w twistera, chodzi o satysfakcję, którą daje możliwość przekazania odkrycia dalej. Moim sukcesem, który sprawił, iż poczułem się jak najlepszy poławiacz pereł, są precle "Bonitki" z wiadomego owadziego dyskontu.

Zdziwienie i radość tym są większe, że raz na nazwie "Bonitki" już się sparzyłem. Zakupiłem kiedyś herbatniki tej marki - a musicie wiedzieć, że na herbatnikach to ja się znam - i zyskały one mało zaszczytne miano "syfu roku". Zupełnie bez koloru, w smaku sztuczne i niczym nie przypominające prawdziwych wypieków w rodzaju tych z pięćdziesięcioma dwoma ząbkami. Nigdy więcej.

Niech was ręka boska broni!


Któregoś jednak dnia, żerując w moim rodzinnym domu, otworzyłem paczkę bliżej mi nieznanych ciastek. Uwagę na nazwę produktu i napis "25% masła" (tak, jest tam go więcej, niż w "Delmie") zwróciłem dopiero, gdy zjadłem wszystkie ciasteczka. "Niemożliwe" - pomyslałem. To trochę takie uczucie, jak zobaczyć waszą najbrzydszą koleżankę z podstawówki na okładce "Harper's Bazaar". Niby nazwisko takie same, ale musisz przyjrzeć się dwa razy.

No to teraz do rzeczy. Zacznijmy od opakowania i wyglądu. To nie urzeka jakoś specjalnie urodą, ale logo czy wzory graficzne nie starają się naśladować żadnego innego produktu wiodącej marki, a w przypadku "Biedronki" to już pewien plus. Ciacha ułożone są równo w rzędach w plastikowym pudełku, nie walają się więc wszędzie i zmieniają swój kształt dopiero pod naciskiem naszych siekaczy. Precle przypominają precle tylko w zarysie, więc może paść zarzut braku precyzji wykonania, ale słuszna ilość cukru nam to wynagradza tak w warstwie wizualnej, jak i smakowej. 

Konsystencja nadaje "Bonitkom" swoistej lekkości, której nie należy pomylić z "napompowaniem" w celu zmniejszenia masy produktu. Ciasto jest trochę francuskie, kruche (nie polecam jedzenia w środkach masowej komunikacji ani samochodzie kolegi). W pewnych miejscach, jak się zdaje, bardziej wypieczone. Do tego całkiem przyjemnie pachną, z deczka podobnie do takich duńskich maślanych ciasteczek sprzedawanych w puszkach. Czas spróbować!

W smaku biedronkowe precle są wyśmienite! Trudno mi opisać, co dokładnie na to wpływa, ale zwróciłbym uwagę na rolę masła i cukru, który jest głównym źródłem umiarkowanej słodyczy i umożliwia jedzenie dużych ilości ciastek. Jest także coś, co sprawia, że szybko i głęboko od nich się uzależniamy. Naprawdę trudno jest przestać! Gdyby ktoś chciał nakręcić remake "Trainspotting", to powinien on traktować o ludziach uzależnionych od słodyczy z "Biedronki" (ale to raczej nie wybiłoby się poza festiwal w Sundance). Obawiam się, że dla części konsumentów "Bonitki" mogą mieć negatywny wpływ na życie i relacje ze społeczeństwem! 
Oscar za charakteryzację
Opisane przeze mnie precle są więc produktem wyjątkowej jakości, znacząco przewyższającym swoją półkę cenową. Tak dobrym, że aż boję się o nim pisać, bo zwiększam tylko szanse na masową histerię z nimi związaną. Pomyślcie tylko - jeszcze niedawno mało kto wiedział, kim była Anna German, a dziś jest najpopularniejszym polskim artystą. Dlaczegóż to samo nie może zdarzyć się w świecie produktów spożywczych? Szczególnie, że w tym wypadku naprawdę warto. Myślę, że wystarczy pozwolić Rosjanom zrobić serial o "Bonitkach" (na pewno można by uczynić z nich bardziej wielowymiarową postać) i nałożyć na nagranie filtr w kolorze tych maślanych przysmaków. Panie i Panowie - czas na preclomanię! 

9/10

wtorek, 7 maja 2013

"Tutti", serek waniliowy, 140g (Lactalis/Biedronka)


"Tutti",  140g (Lactalis/Biedronka)
serek o smaku waniliowym
cena detaliczna: 1,29 zł
liczba kalorii: ok. 180 kcal.


Jestem homoentuzjastą. Tak. Ale powściągnijcie swoje zapędy, jestem homoentuzjastą mleczarskim li tylko. HOMOGENIZACJA, termin rodem z powieści s-f, który nic mi nie mówi. Dlatego wspomóżmy się wielce dostojną Wikipedią:

„Homogenizacja (gr. homogenes - jednorodny) polega na wytwarzaniu jednolitej mieszaniny z niemieszających się ze sobą w warunkach normalnych składników.”

Jest coraz bardziej intrygująco, nieprawdaż? Weźmy bowiem bohatera niniejszej recenzji – czy w tym małym opakowaniu pomieszano ogień i wodę, albo dalej, jakieś składniki wybuchowe? Prawie że, o ile pozostawilibyśmy nasz serek na jakiś czas w warunkach tropikalnych, a następnie zjedli, eksplozja (tylko taka trochę od dupy-strony) byłaby gwarantowana. Czytajmy dalej: 

„W przemyśle mleczarskim stosuje się homogenizację mleka, śmietany i innych przetworów mlecznych. Polega ona na rozdrabnianiu dużych cząstek tłuszczów zawartych w mleku. Przeciwdziała to zbieraniu się tłuszczu na powierzchni.” 

Aha! Wszystko cacy, jak to mówią. Tylko co w takim razie myśleć o tym: 




Czy wody już nie dało się shomogenizować? Czy może trafiłem na specjalną edycję serka – „Gramy o Mundial z Anglią na Narodowym Limited Edition”? Wszak Biedronka sponsorem naszej kadry jest? Niestety, nie udało mi się tego rozstrzygnąć, muszę jednak przyznać, że u markowej konkurencji (ta od metody na głoda z tym śmiesznym żółtym czymś o aparycji Mesuta Ozila) nigdy owej wody nie zaobserwowałem. Szczęściem, wystarczy intensywnie zamieszać, niczym wałkiem w misce pełnej masy na ciasto, by serek stał się homogenizowany sensu stricto, a nie tylko z nazwy.

Aha, nie czytajcie dalszej treści hasła na Wikipedii, zwłaszcza przed jedzeniem, mi to obrzydziło nie jeden wieczór z homo. Serkiem homo. 


Przejdźmy do meritum. Najpierw pewna uwaga konesera. Aby określić jakość serka homo, należy zaopatrzyć się w najtańszy i najdroższy jego okaz, a następnie porównać i wyciągnąć wnioski. Tanie serki robione na odpierdol to nic innego jak słodki zbity twaróg, wyglądający jakby żywcem zerżnięto go z weselnego sernika. Z kolei te drogie to już wyrafinowane masy o budyniowej wręcz konsystencji. O dziwo, naszemu serkowi bliżej do tej drugiej kategorii – wzięty na łyżkę całkiem długo się na niej trzyma, niby zaprawa na szpachli, i, po odwróceniu tejże łyżki, opada dopiero po pewnym czasie. Szacun! O ile, tak jak mówiłem, wszystko wymiesza się za wczasu, serek jest puszysty, kremowy, rozpływa się w ustach i takie tam. JEST PO PROSTU DOBRY. Choć malkontenci i bumelanci, których wszak wielu jest pośród nas, zarzucą, że serek nasz może być odrobinę za słodki. Ale czym jest ta „odrobina” w obliczu aromatu wanilii, tak silnie dobywającego się spod wieczka?


Wbrew pozorom serka nie potraktowano cukrem waniliowym. Producenci chwalą się, że zmielili i wsypali całą laskę wanilii do każdego pojemniczka ich serka. W istocie, jedząc go, możemy natrafić na ciemnobrązowe paprochy o smaku zbutwiałego wybejcowanego mahoniu (czyżbym „pojechał” jakimś regionalizmem? Jak tak, to sorry). Całkiem przyjemne doznanie dla człowieka, który nigdy nie miał do czynienia z wanilią. W młodości uważałem, że skoro istnieją serki śmietankowe i waniliowe, to widocznie te drugie pochodzą od innych rodzajów krów, albo że krowom tym puszcza się w oborze to: 



(nie, nie podlizuję się nikomu ze współredaktorów, takie zarzuty, to czysty absurd).

A kwiat wanilii? Stylowy wiecheć dla kobiety na pierwszą randkę, jeśli przyszłoby nam obejść się smakiem, zawsze możemy sobie ususzyć kwiatka i mieć na potem do naleśników.



Reasumując, opisywany homuś jest dobry, a nuta prawdzie tkwiącej w nim wanilii skutecznie odróżnia recenzowany produkt od konkurencji, podobnie zresztą, jak pływająca z wierzchu woda, za którą poleciały dwa stopnie w ocenie.

8/10. 

Ps. Serek dostępny wyłącznie w sieci sklepów "Biedronka". 

sobota, 4 maja 2013

"Walkers Sensations Mexican Fiery Sweet Chipotle", 150g (Walkers Snack Food Ltd)

"Walkers Sensations Mexican Fiery Sweet Chipotle", 150g (Walkers Snack Food Ltd)
Flavour crisps.
cena detaliczna: ok. £1.
liczba kalorii: ok. 750 kcal (tu nikt nie przejmuje się takimi rzeczami)


Moi drodzy i wierni czytelnicy!
Jakiś czas temu opuściłem nasz piękny i umęczony wojnami kraj, by na londyńskim, intelektualnym zmywaku zarobić na polski byt. Życie jest tu bardzo ciężkie i nie tylko dlatego, że wszędzie są kamery i nie da się spokojnie kraść (a i murzyni pracujący w sklepach wyglądają na dość sprawnych biegaczy). Otóż jedzonko, jak na zarobki typowego "polisz łorkera" jest raczej drogie, a trudno na nim oszczędzać (sami na pewno znacie takich, co to kupują najtańsze żarcie za granicą, a potem wracają do Polski i narzekają, że "tego gówna nie da się jeść"). Na szczęście mi nie powodzi się najgorzej, brzuszek nie wygląda na niezadowolony (co innego moja dziewczyna, gdy ściągam koszulkę), a mój hinduski szef bije mnie metalowym prętem już tylko trzy razy dziennie (plus dwa razy drewnianym kijem i raz łańcuchem, dla zróżnicowania wyglądu ran na moim ciele).

Dla pocieszenia, co by samemu też urozmaicić sobie wieczory w londyńskich rynsztokach, zacząłem przyglądać się brytyjskiej potrawie narodowej, czyli czipsom. Na półkach jest tego od zatrzęsienia w dziesiątkach wariacji i na dodatek względnie taniego (jak na tutejsze ceny), więc można przebierać jak w prostytutkach przy drogach wylotowych z Krakowa. Ja - inaczej niż zazwyczaj w życiu - zdałem się na los i wybrałem na chybił-trafił. I tak w moje łapki wpadł produkt, którego nazwę Google Tłumacz przetłumaczył jako: "Wyprowadzanie odczucia meksykańskiej ognisty słodkie chipotle".


Opakowanie - gustowne, czarne, foliowe odzienie o nowoczesnym designie (wszystkie czipsy z serii "Sensations" posiadają takowe) z ekspresyjną grafiką - zaintrygowało mnie od samego początku - nie da się ukryć. Przywlokłem je do domu i otwarłem, niczym wikingowski topór ludzką czaszkę. Zapach jaki wydobył się z wnętrza obiecywał przyjemną konsumpcję, ale nie był aż tak kuszący, jak w polskich "Lays'ach Strong".


Sam kształt typowego czipsa nie zachwycił, przypominając raczej budżetowe produkty z linii "Tesco Value" niż ekskluzywne bądź co bądź, wyroby "Sensations". Spodobały mi się za to zioła, wyraźne widoczne na powierzchni tego, co kiedyś było ziemniakiem (mam nadzieję). Z tego co się zorientowałem po uważnej lekturze treści zawartych na opakowaniu, czipsy nie zawierały konserwantów, ni sztucznych barwników, więc mogłem wsadzić je do ryja bez większych obaw, że wyrośnie mi dodatkowa para macek, a aparat gębowy rozrośnie się jeszcze bardziej. 

Smakowały lepiej niż nieźle (mają mocny, bardzo intensywny smak, który zaczyna się dość łagodnie z czasem robiąc się coraz ostrzejszy. Ciekawy efekt), ale ponownie do "Strongów" nieco im zabrakło. Może gdyby posmak przypraw był nieco mniej intensywny i nieco mnie "słony", wypadłyby korzystniej? Czuć tu bowiem pewien trudny do scharakteryzowania aromat, który kładzie się delikatnym cieniem na smaku całego czipsa (jakby specyficznego oleju, czuć go zresztą także w innych czipsach z tej linii). Problemem jest zresztą również grubość czipsów - ale to bardziej kwestia osobistej preferencji.

Mi odpowiadały i życzyłbym sobie ich wejścia do Polski, ale jeśli się to nie uda, wielkiej straty nie będzie. Natomiast mój współlokator skomentował je: "Ale to k...a niedobre!".
I tym optymistycznym, typowo polskim akcentem...

Ocena: 7/10