piątek, 28 grudnia 2012

"Groszek konserwowy", 400g/240g (Jamar)


"Groszek konserwowy", 400g/240g [po odsączeniu zalewy] (Jamar)
Groszek konserwowy
cena detaliczna: ok. 1,99 zł
liczba kalorii: ok. 200 kcal


W dobie zmasowanego ataku tzw. "hipsterstwa" poszukiwania ekonomicznego, wydajnego i zdrowego, a jednocześnie oryginalnego sposobu żywienia nabierają szczególnej wagi. Pozycja tradycyjnych - lunchowych lub tramwajowych - przekąsek w rodzaju wszelkiej maści batoników czy czekolad wydaje się niezagrożona (przynajmniej wśród normalnej i regularnie myjącej się części społeczeństwa), ale może warto od czasu do czasu sięgnąć poza domem po coś, co wywoła pozytywny wstrząs w najbliższym otoczeniu. Przykładowo po bohatera niniejszej recenzji.

Konsumpcja groszku w plenerze nie sprawia problemów, bowiem jedyne czego potrzebujemy to łyżeczka (może być plastikowa, ale nie ma wątpliwości, że metalowa - kradziona z XVI-wiecznej zastawy stołowej należącej do babci, będzie tu bardziej adekwatna, jeśli spożywanie groszku ma być elementem naszego "hipsterstwa")). Producent - śląski Jamar - umieścił na wieczku puszki wygodny otwieracz, który działa bez zarzutów umożliwiając otwarcie puszki w każdych warunkach. Gdyby taki "samootwieracz" znalazł się na słynnej puszce ogórków sportretowanej w "Pianiście" Romana Polańskiego, Władysław Szpilman nigdy nie zostałby wykryty przez Niemców.

Po otwarciu okazuje się zresztą, co nie powinno zaskakiwać, że owa niezbyt atrakcyjna puszka ma niezwykle bogate wnętrze. Groszek pachnie i smakuje wybornie. Mając komfort spożywania go przed recenzją w domu, przyjrzałem się dokładnie większości zielonych "kuleczek" i nie znalazłem w nich żadnego "detalu", który mógłby odebrać mi apetyt. Wszystkie były okrągłe, foremne i wyglądały niezwykle apetycznie. Żadnych pęknięć, wybrzuszeń, etc. Bez cienia sarkazmu - jedząc ten groszek czułem coś w rodzaju dumy narodowej.

Niepodważalnym atutem produktu jest też cena - przekraczająca wprawdzie cenę batoników, drożdzówek czy "7Daysów" - lecz jednocześnie pozwalająca zakwalifikować produkt do grupy "opłacalnych" i "ekonomicznych".

Żeby Wam to unaocznić posłużę się przykładem z dnia dzisiejszego: Nie wziąłem śniadania do pracy, a i przed wyjściem uraczyłem się jedynie kawałkiem tosta, więc gdy koło 18 wróciłem do domu, byłem naprawdę głodny (gdyby nie kawał kanapki podarowany przez koleżankę, niechybnie zamordowałbym i zeżarł schizofrenicznego kolegę z pracy, albo wgryzł się w blat biurka). W lodówce z dopuszczalnych do spożycia rzeczy natrafiłem jedynie na ów groszek (piątek...) i uraczywszy się nim, skutecznie zabiłem jakiekolwiek oznaki głodu! To chyba wystarczy za wszelkie rekomendacje. Warto zresztą również dodać, że ze względu na niską kaloryczność produkt idealnie nadaje się do wpieprzania po 22, czyli tak zwanego "nocnego żerowania". Groszek z Jamaru otrzymuje ode mnie mocne 8/10!

środa, 26 grudnia 2012

Redakcyjnie: ulubione i znienawidzone dania wigilijne


W tradycji chrześcijańskiej - z którą identyfikuje się znaczniejsza część naszej redakcji - Boże Narodzenie to czas świętowania narodzin naszego Pana i Zbawiciela - Jezusa Chrystusa. Czas radości, spokoju i spotkania z rodziną. Czas śpiewania kolęd i dzikich tańców wokół choinki połączonych z nieokrzesaną konsumpcją. Czas wpieprzania.

Oczywiście nigdy nie jest tak, że człowiek lubi wszystko, toteż specjalnie dla czytelników naszego bloga - powigilijne, małe, redakcyjne zestawienie naszych ulubionych i najbardziej znienawidzonych potraw wigilijnych.

Krzysiek:
Danie ulubione: Kluski z makiem. Jest coś niebiańskiego w połączeniu zwykłej "Lubelli" z opiatami. Mogą rywalizować tylko z kutią, ale tej drugiej u mnie w rodzinie najczęściej na wigilijnym stole brakuje. Na korzyść dania przemawia fakt, że spożywa się je wyłącznie w Wigilię. Oczywiście można sobie zrobić kluski z makiem równie dobrze w lipcu, ale czyn ten należy postawić na równi z rozdawaniem cukierków dzieciom poza Halloween. Jednym i drugim może zainteresować się lokalna policja. 

Danie znienawidzone: Kapusta. Jest ordynarna i nic tego nie zmieni. Gdy tylko ją widzę od razu wyobrażam sobie, jak długo będzie zalegała w żołądku zanim łaskawie włączy się do procesu trawiennego. To samo tyczy się zresztą pieczarek, które w mojej ocenie pozostają równie niejadalne, co wątróbka. Kapusta jest w smaku zupełnie nijaka, dlatego skrapia się ją cytryną. Super, nawet ja sam pokropiony cytryną byłbym ewentualnie zjadliwy, więc te próby oszukania kubków smakowych świadczą tylko o miernocie tego "dania".

Piotrek:
Danie ulubione: Żur. Wigilijność tej potrawy odbywa się wyłącznie w warstwie metafizycznej. Żur wigilijny smakuje bowiem dokładnie tak samo, jak każdy inny żur. Nawet mimo tego jest najlepszym daniem podczas wieczerzy. Generalnie jest jedną z najlepszych potraw polskiej kuchni. Myślę, że klucz tkwi w jego zupnej prostocie. Żur ciężko zepsuć. Nie potrzeba ani szczególnych umiejętności, ani drogich składników, na których ktoś mógłby zaoszczędzić psując smak. Dlatego żur jest równie dobry w prawie każdym barze mlecznym (jeżeli jest niedobry, to znaczy że został przygotowany w bardzo przemysłowych ilościach, na bazie kupnego zakwasu, i to kiepskiego, bo nawet na sklepowym, dostatecznej jakości żur może wyjść przezwoicie) i dobrej restauracji. U mnie w domu żur także tradycyjny łącznik między Świętami Bożego Narodzenia, a Bożego Zmartwychwstania, gdzie jest jednym z obowiązkowych punktów śniadania wielkanocnego. I wtedy też jest najlepszy. 

Danie znienawidzone: kompot z suszonych owoców. Po rosyjsku компот с копченых фруктов, co czyta się mniej więcej „kompot z kapcianych fruktów”. W tym języku nazywa się tak, jak smakuje.

Marcin:
Danie ulubione: Czerwony Barszcz z uszkami. Zachwalając go językiem komentarzy na Onecie, mógłbym napisać, że "jest moim największym fanem, choć dobry był tylko do Kill Them All, a reszta to komercha", tyle że byłoby to pójście na łatwiznę. Barszcz musi być czerwony jak poglądy Karola Marxa i przeszłość Leszka Millera, a uszka wypełnione mieszanką grzybów i martwych zwierzaków nieznanego pochodzenia. Moja wieczerza wigilijna od kilku lat wygląda tak, że zaczynam od barszczu właśnie, potem spożywam odrobinę każdej z potraw, by następnie na zakończenie zjeść jeszcze ze dwa talerze barszczu. 

Danie znienawidzone: Chyba nie ma takiego, ale jeśli miałbym wymienić najmniej lubiane, to byłby to karp. Nie mówcie Tacie, bo to złamałoby mu serce, ale od jakiegoś czasu nie cierpię karpia i tego całego dłubania paluchami w ościstym, rybim mięsie. Jeśli dobrze pamiętam, moja niechęć zaczęła się od pierwszego w życiu mordu na owym zwierzęciu. Było to na tyle traumatyczne przeżycie, że do dziś wspomnienia owego wydarzenia prawie zupełnie mi się zatarły. Jak przez mgłę widzę zimowy wieczór 1813 roku, karp Winston Fish był u nas wtedy lokalnym poborcą podatkowym. Nie mieliśmy z czego zapłacić, więc zwabiliśmy go do łazienki, a potem... <ucieka od komputera i chowa twarz w poduszkę, łkając>

poniedziałek, 24 grudnia 2012

"Kinder Bueno", 43g (Ferrero)

"Kinder Bueno", 43g (Ferrero)
Wafel pokryty mleczną czekoladą wypełniony delikatnym mleczno-orzechowym nadzieniem.
cena detaliczna: ok. 2,20 zł
liczba kalorii: 123 kcal


Nie będę Was trzymał w niepewności i tym razem zacznę recenzję od końca, niczym wujek Władek swoje pamiętne śniadanie przed trzema laty, po suto zakrapianej imprezie (nie wnikajcie za bardzo w sens tego zdania, bo możecie nagle stracić apetyt). Kinder Bueno to Mercedes wśród batonów, popierdzielający po autostradach kubków smakowych konsumenta z gracją i wdziękiem o jakim inne produkty mogą tylko pomarzyć. To high-endowe, cukiernicze dzieło sztuki dopięte na ostatni kawałek wafla, warte swojej ceny, które bez cienia wątpliwości zasługuje na ocenę 9/10 (ocena 10 jest u mnie zarezerwowana dla czegoś naprawdę unikalnego). Jak powszechnie wiadomo - jestem ubogim człowiekiem - który żywi się suchym kartonem posmarowanym ketchupem. Tymczasem zawsze mam w kieszeni te "dwa złocisze" na Kinder Bueno. Dlaczego? Co w nim takiego wspaniałego?


Otóż klasą samą w sobie jest już sposób pakowania. Krzysiek narzekał nieco na minimalistyczne barwy towarzyszące linii produktów z serii Kinder, ale mi patriotyczne biel i czerwień bardzo odpowiadają i to nie tylko dlatego, że nie rozpoznaję więcej kolorów niż cztery. Po pierwsze - dzięki temu łatwo zlokalizować wyrób. Po drugie - wszelkie informacje podane są w sposób wyczerpujący i czytelny. Po trzecie - ten baton (składający się z dwóch batoników, co widać na zdjęciu) naprawdę wygląda tak jak na opakowaniu! Jak zresztą możecie zaobserwować, oba batoniki zapakowano w dodatkową folię zabezpieczającą, toteż supermarketowe szczury, robale i studenci muszą "przegryźć" się aż przez dwie warstwy solidnego materiału.


Po zdjęciu folii, naszym głodnym patrzałom ukazuje się czekoladowe cudo. Nie ma jej tu więcej niż w recenzowanym niedawno wafelku Elitesse (zaledwie 31.5%), ale jej delikatność i smak nie pozostawiają zbyt wiele do życzenia (to się nazywa zarządzanie materiałem). W połączeniu z mleczno-orzechową masą wypełniającą każdy z czterech "mini-zbiorniczków" tworzących batonik, otrzymujemy jak najbardziej rzeczywistą obietnicę najwyższej przyjemności.

Wiem, że mogą czytać nas nieletni, ale... z tym batonem jest jak z seksem. Możemy rozpakowywać go powoli i delektować się jego smakiem (konsumując go na wiele sposobów), albo rzucić się na niego jak barbarzyńca i wpieprzać naraz całymi kęsami - w zależności od okoliczności i potrzeb "kochanków".

Doskonały produkt z najwyższej półki.


niedziela, 23 grudnia 2012

"Mleczna kanapka", 28g (Ferrero)


"Mleczna kanapka", 28g [sic!] (Ferrero)
Batonik chłodzony.
Cena detaliczna: ok.1,15 zł
Kalorie: 118 kcal


Niedługo nadejdzie czas Świąt Bożego Narodzenia, kiedy to bez skrępowania będzie można raczyć się pierwszej jakości wypiekami naszych babć, mam i sióstr. Zanim to jednak nastąpi, postanowiłem na prośbę czytelnika uraczyć się wypiekiem fabrycznym: "sznitką", czyli niemiecką, importowaną "Mleczną kanapką".

Produkt zakupiłem w jednej z pruskich sieci handlowych razem ze skrzynką lokalnego piwa. I już ta okoliczność spowodowała, że zauważyłem pierwszy poważny minus. Niosąc skrzynkę do samochodu (swoją drogą to strasznie niebezpieczne, że do punktów sprzedaży alkoholu można przyjechać autem!) przygniotłem ciężarem trzymaną w kieszeni kurtki "sznitkę". Uszkodzenia okazały się drobnę - wgniecenie w obrębie pseudopumpernikla i dający się zatamować wyciek masy mleczno-miodowej. Trwałość nie jest więc mocną stroną batonika. 

Ale czyż konsystencji nie można uznać również za zaletę? Lekkość, miękkość, uczucie rozpływania się w ustach. Tak, właśnie to przykuwa uwagę w czasie konsumpcji. Walory smakowe należy ocenić bardzo pozytywnie, ale wytłumaczenie, jaki konkretnie jest to smak, jest zadaniem więcej niż trudnym. Bo właściwie czym są elementy "kanapki"? Nazwijmy je umownie "chlebem" i "zawartością". "Chleb" stanowi brązowa, zastygła breja przywodząca na myśl filcowe naklejki na meble, "zawartość" to bliżej nieokreślony krem, który gdyby tylko mógł, pomachałby nam przed oczami "papieren" dowodząc, że pochodzi od bawarskiej łaciatej krowy. Jednak ja nawet wtedy miałbym co do tego faktu wątpliwości. Ale, cholera by to, "nie-wiadomo-co" z "nie-wiadomo-czym" smakuje przepysznie, nawet jeśli Niemcy wpakowali tam zmielony garnitur Joschki Fischera.

Żałosna, oklapła -  poznajcie "Mleczną kanapkę"

Czas na analizę szaty graficznej. Kolorami dominującymi  (jak na wszystkim w ofercie Kindera) są biel i czerwień. I to właściwie wszystko, co można napisać, bo to jeden z najbardziej minimalistycznych projektów znajdujących się w dzisiejszych "spożywczakach". Naprawdę, "Mleczna kanapka" wygląda jak towar z etykietą zastępczą. Informacja zostaje nam przekazana prosto i bez zbędnych ceregieli: "das ist eine Milchschnitte und Haende hoch!".

Powiedzmy sobie szczerze - zdrowy chłop tym się nie naje. Kupujcie od razu dwie sztuki. Delektujcie się, bo mało i naprawdę smaczne. Jeśli macie dzieci, młodsze rodzeństwo - kupujcie im całe zgrzewki i podpierniczajcie, gdy odrabiają lekcje. Porządny, niemiecki produkt, który jednak w zalewie pospolitych "Prince-Polo", "Twiksów" i "Snickersów" nie ma szans przebić się do mainstreamu i zapełnić pudełek na drugie śniadanie. Zostanie na marginesie życia w lodówce w waszym osiedlowym sklepie, czy stanie się przekąskową gwiazdą? Wszystko zależy od was!

Jakość: 8/10
Jakość biorąc pod uwagę wagę: 4/10

piątek, 21 grudnia 2012

"Śledź w oleju po gdańsku", 170g (Graal)

"Śledź w oleju po gdańsku", 170g (Graal)
Konserwa rybna sterylizowana.
cena detaliczna: ok. 3,80 zł
liczba kalorii: 720 kcal





Ryby w puszce to typowy "produkt kolacyjny". Wprawdzie niektórzy jedzą je na śniadanie, ale raz że to niezdrowo na żołądek - wpieprzać coś zimnego i tłustego z samego rana, a dwa że człowiekowi pachnie potem z pyska jak szczupakowi po sobotniej imprezie na stawie u wujka Ryśka Okonia, nawet gdy przed wyjściem z domu przepłuka gardziel Domestosem.

Kierując się powyższą logiką, do konsumpcji przystąpiłem o 6.45 rano, zaraz po wzięciu porannego prysznica (zaskoczyłem Was, co?). Chciałem się sprawdzić w pojedynku między rybą, a istotą ludzką, przy czym byłem tak zaspany, że do samego końca nie byłem pewien kto kogo będzie tu wpieprzał.


Opakowanie nie wyróżniałoby się niczym specjalnym - ot zwykła metalowa puszka z odzysku i ryba otoczona pietruchą na etykiecie, bo przecież nie tramwaj - gdyby nie to, że mój haczyk do otwierania znalazł się nie z tej strony co trzeba. Po oderwaniu kawałka etykiety szczęśliwie udało mi się otworzyć puszkę, ale pewien niesmak pozostał. Jeżeli ktoś popełnia taki błąd z mechanizmem otwierającym, może równie dobrze "przeoczyć" kawałek ludzkiej ręki w sałatce. Na odwrocie puszki producent chwali się jeszcze tym, jakich to wspaniałości nie zawiera jego produkt będący źródłem "Witaminy D", "Witaminy B12" i "kwasów Omega3". Można z tego wszystkiego wysnuć (skądinąd mylny) wniosek, że wyrób przedłuża o sto lat życie nie tylko konsumenta, ale i jego rodzeństwa, dziadków, teścia i aligatora sąsiadów.


Otwarcie puszki przyniosło niestety kolejne rozczarowanie. Produkt zawiera bowiem mniej więcej tyle samo ryby (50%) co oleju (46%) i równie dobrze można by go sprzedawać pod nazwą "Olej w śledziu po gdańsku" (z czego można wysnuć jeszcze bardziej mylny wniosek, że pozostałe 4% to właśnie Gdańsk). 


Co do smaku, to może zabrzmi to niewyszukanie, ale produkt smakuje... rybą (gdańska nuta jest mało wyraźna, ale daje się odczuć). W konsumpcji jest raczej delikatny, choć lekko kwaskowaty, co niestety wskazuje na to, że do high-endowych wyrobów z wyższej półki sporo mu brakuje. Olej nie przeszkadza, z łatwością daje się odseparować i nie czuć go w smaku śledzi, ale jednocześnie nie mogę się pozbyć wrażenia, że gdybym doprawił produkt cebulą - smakowałby o wiele lepiej (produkt, nie olej). Być może wkrótce się o to pokuszę i okraszę poniższy tekst stosownym appendixem.

(śniadanie "Pana od Doktryn" na WPiA UJ)

Podsumowując - nie mogę szczerze polecić graalowskich "Śledzi w oleju po gdańsku", ale jednocześnie nie mam zamiaru odradzać ich zakupu. Nie zrozumcie mnie źle - gdyby Jezus cudownie rozmnażał te ryby, nikt by się nie otruł, ale jego kazania z pewnością cieszyłyby się mniejszą popularnością. Próbujcie tylko na własną odpowiedzialność! Jak dla mnie - 4/10!

poniedziałek, 17 grudnia 2012

"Czekokuleczki", 250g (Otmuchow S.A)

"Czekokuleczki", 250g (Otmuchow S.A)
Kuleczki zbożowe o smaku czekoladowym.
cena detaliczna: 2,30 zł
liczba kalorii:
381 kcal

Życie kulinarne każdego normalnego człowieka składa się ze śniadania, obiadu, kolacji i wpieprzania po 22. Dziś zajmę się produktem potrzebnym do przyrządzenia dania z pierwszej kategorii - kuleczkami zbożowymi linii spożywczej "Lewiatan" o wdzięcznej nazwie "Czekokuleczki".

Jestem wiernym konsumentem powyższych niemalże od początku studiów (nie licząc wcześniejszych, niezbyt udanych eksperymentów), szczególnie, że tak jak wszyscy mieszkańcy Krakowa, żyję jakieś pół metra od marketu wspomnianej wcześniej sieci na "l". Czym "Czekokuleczki" przekonały mnie do zakończenia płatkowo-śniadaniowej poligamii? Przede wszystkim ceną, która jest niemal o połowę niższa od podobnych produktów firmy Nestle (wynika to z faktu, że szwajcarski koncern cały niemal zysk przeznacza na uzależnianie głodujących dzieci w Afryce od sztucznego mleka). Jakość lewiatanowskich kuleczek zbożowych jest jednak dużo wyższa od konkurencji znajdującej się na tej samej cenowej półce (faktycznie jest ona położona tak nisko, że opakowanie trzeba wygrzebywać nogą, gdyż wszystko znajduje się poniżej poziomu gruntu). Nie ma porównania z takim na przykład niskobudżetowym "Funio-Polo" kupionym ongiś w "Polo-Markecie". 


W czym przejawia się ta przewaga? Przede wszystkim w smaku. Otóż w tym wypadku nazwa nie kłamie i mamy do czyniena z kuleczkami które w istocie są "czeko". Nasączone esencją rozpuszczają w mleku posmak kakao tworząc tym samym jeden z najlepszych mlecznych napojów w waszym życiu. "Czekokuleczki" smakują tak samo dobrze na miękko (gdy wkładamy do mikrofalówki wlane mleko i kuleczki razem), jak i na twardo. Jedzenie tzw. "na sucho", czyli pchanie tej śniadaniowej ambrozji do jamy gębowej prosto z opakowania jest zwykłym marnotrawstwem i świadczy o niedojrzałości psychicznej delikwenta.

Chwilę należy także poświęcić szacie graficznej opakowania. Jest to dizajnerski majstersztyk, szczególnie jeżeli weźmie się pod uwagę budżetowość produkcji. Brązowy woreczek cieszy oko kolorowym logo, informacjami o rzekomych pozytywnych efektach zdrowotnych wpierniczania "Czekokuleczek" i wizerunkiem zabawnego zwierzątka będącego czymś pomiędzy amerykańską wiewiórką i bobrem (ale akurat tę niejasność można wybaczyć, bo na opakowaniach płatków widziałem już dosłownie wszystkich, łącznie z antropomorficznym śmigłowcem i Robertem Pattinsonem). Całość wygląda bardzo przyjaźnie dla dzieci i powoduje, iż łatwiej jest im wcisnąć kit, że to "Nesquik".

Podsumowując: "Czekokuleczki" mimo debilnej nazwy są świętym Graalem dla poszukiwaczy tanich alternatyw śniadaniowych. Tanie, smaczne, zdrowe - niemal przeczą prawom ekonomii i natury. Może w dobie spadającej jakości parówek warto zastanowić się nad zawierzeniem firmie "Lewiatan" i jedzeniem "Czekokuleczek" każdego poranka, każdego tygodnia, każdego miesiąca. Sam tak robię i każdego dnia czuję się wzbogacony witaminami, żelazem i wapniem. Jakość: 8/10. Cena i jakość: 10/10

środa, 12 grudnia 2012

"Elitesse Wafelek", 20g (Wadowice Skawa)

"Elitesse Wafelek", 20g (Wadowice Skawa)
Wafelek przekładany kremem kakaowym (53.5 %) w czekoladzie.
cena detaliczna: 0,59 zł
liczba kalorii:
?


Batoniki słusznie uchodzą za produkty przeznaczone dla niewymagających konsumentów. Czego od nich oczekujemy? Oczywiście kompaktowości, czyli poręczności i doskonałego smaku, bo przecież nie tego, że nam wytrzepią dywan czy zaorają pole. Z produktem wadowickiej Skawy spotkałem się zupełnie przypadkowo, jako że został przypadkowo porzucony w mieszkaniu przez brata. Wieczorową porą wydał mi się atrakcyjną przekąską, toteż czym prędzej przystąpiłem do badań poprzedzających właściwą konsumpcję.
 

Jeżeli chodzi o opakowanie, to niestety produkt rozczarowuje na całej linii. Zresztą sami zobaczcie - opakowanie stylizowane na późny PRL, "złotko" nawet nie pozujące na luksusowe (przez co napis "De Luxe" w prawym dolnym rogu sprawia wrażenie słabego żartu), jakieś napisy po arabsku (niewiadomo co tam jest napisane, może "Wąglik"), itd. Na dodatek jakiś "geniusz", który szlify grafika zdobywał na początku lat 90tych w programie Paint, zdecydował się na umieszczenie brązowych liter na złotym tle, przez co trzeba mocno się wysilić, żeby odczytać skład produktu (tu standard: emulgatory, lecytyna sojowa, etc.)
 

Jeżeli chodzi o pozostałe cechy, to jest tu niewiele lepiej. Batonik jest cienki i długi, a jednocześnie kruchy, a przez to podatny na złamania, co wyklucza możliwość noszenia go w kieszenia spodni. Zawartość czekolady nie imponuje już na pierwszy rzut oka (informacje na opakowaniu wskazują, że jest jej tylko 31%). Przez czerń masy czekoladowej wyraźnie widać andruta, co jest b. charakterystyczne dla produktów w tej klasie cenowej, ale nie oszukujmy się - niedopuszczalne jeśli chodzi o batoniki od których wymaga się wszakże trochę więcej niż od ciastek kupowanych na wagę (myślę, że zwiększenie ilości czekolady do 40% wyeliminowałoby problem). W smaku dzieła wadowickich cukierników, zgodnie z obietnicą z opakowania, daje się wyczuć wyraźna nutka kakao i choć produktowi daleko do batoników z "wyższej półki", wpieprza się go ze smakiem i bez obrzydzenia (choć dla moich kubków smakowych był nieco zbyt słodki).

Powyższe sprawia, że batonik otrzymuje ode mnie mocne 5/10. Jest tani, ale budżetowość produktu jest aż nazbyt widoczna i odbija się tak na jego wyglądzie, jak i smaku. Klasyczny produkt  z półki low-end. Smacznego!

______________________________________________________