niedziela, 27 stycznia 2013

"Studencki wiśniowy XXL", 48g (Wawel)


"Studencki wiśniowy XXL", 48g (Wawel)
Baton nadziewany w czekoladzie deserowej.
cena detaliczna: ok. 1,59 zł
liczba kalorii: ok. 227 kcal


Mogłoby się wydawać, że gdy baton ma przymiotnik "studencki" w nazwie, to musi kosztować 29 groszy i składać się z tekturowo-czekoladowej "obudowy" i nadzienia zmieszanego na szybkiego z ludzkiego mięsa (oddzielanego mechanicznie), kondomów, tytoniu, który nie przeszedł kontroli jakości i spirytusu produkowanego na AGHu na bazie starego smaru, oleju silnikowego i gnijącego ziemniaka. Tymczasem nic bardziej mylnego. Wawelowski "Studencki wiśniowy" to jakość sama w sobie, w cenie mid-range'owych batonów, składająca się niemal wyłącznie z czekolady i wyrazistej wiśniowej marmolady.

Wyrób doskonale prezentuje się przy świetle księżyca.

Karminowo-czerwona stylistyka w jakiej utrzymane jest opakowanie od razu rzuca się w oczy, niczym sęp na żołnierza ONZ, który zabłądził na sudańskiej pustyni. Jako, że ostatnimi czasy udało mi się złapać trochę roboty na boku (kilka nocnych wypadów na cmentarz w ramach "wykopek" dla dr hab. Franciszka Frankensztajna z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie), mogłem sobie pozwolić na wersję XXL, która jest cięższa o 6 gramów od wersji normal, dedykowanej pechowcom z niższych warstw społecznych. Skład produktu jest czytelny, a opakowanie łatwo się otwiera, zachęcając do wpieprzania.

Design przywodzący na myśl tradycyjne dzieła cukiernicze II RP.

Całość prezentuje się naprawdę nieźle, a klasyczny, tradycyjny design batonu wychodzi mu tylko na plus. Przyczepić mogę się tylko do pewnej niekonsekwencji krakowskich cukierników, bo jeśli już podzielili batonik na 7 pojemniczków (co widać na załączonym obrazku), to każdy powinien być traktowany osobno, a niestety odłączenie choć jednego z nich (i konsumowanie po jednym) jest raczej niewykonalne. Przy każdej próbie odłączenia zbiorniczka, eksplodował on w mej ręce, brudząc ją marmoladą. Konstrukcja batona jest więc raczej niestabilna i trzeba się z nim obchodzić jak z jajkiem.

"Studencki wiśniowy" w przekroju.

Smakuje za to już wybornie, czekolada rozpływa się w ustach, a marmolada pieści kubki smakowe swym intensywnym smakiem. "Studencki wiśniowy" nieźle też zresztą pachnie, ale nie miałem zbyt wiele czasu na wwąchiwanie się, bo byłem naprawdę głodny.

Podsumowując - batonik Wawelu to doskonała propozycja (także dla patriotów, którzy nie mogą przełknąć Marsów, Snickersów i innego "imperialistycznego szajsu") na słodką przekąskę. Prezentuje się godnie i tradycyjnie, wyśmienicie smakuje, a jednocześnie unosi się nad nim pewna aura "II Rzeczpospolitowego hipsterstwa", przez co można w oparciu o jego konsumpcję budować np. wizerunek nowoczesnego nacjonalisty, który w "zamach w Smoleńsku" raczej nie wierzy, ale ojczyzny broniłby, niczym posłanka Pawłowicz dziewictwa. 8/10.

"Toblerone", 35g (Kraft Foods)



"Toblerone", 35g (Kraft Foods)
cena detaliczna: ok. 1,88 zł
liczba kalorii: ok. 184 kcal




Słodycze spod szyldu Toblerone nie są w naszym kraju zbyt dobrze znane - marka nie posiada ogólnopolskiego dystrybutora, toteż smakołyk dostępny jest jedynie w delikatesach, bądź niektórych hipermarketach, a i tak trzeba trochę się naszukać. Pisząc "słodycze", mam na myśli całą serię produktów czekoladowych - od małych, trzydziestu-pięciu gramowych "batoników", aż po blisko 400 gramowy blok czekolady.  



Toblerone, to słodycz elitarny - posiadający historię, wieloletnią tradycję oraz pochodzenie, niczym dobrze urodzona dama w XIX wiecznej Rosji. Ale po kolei - jak głoszą źródła internetowe, nasz produkt ma blisko stuletnią tradycję, zapoczątkowaną w czekoladowym imperium - Szwajcarii. Nazwa wywodzi sie od nazwiska twórcy smakołyku, Theodora Toblera, a także od włoskiego wyrazu torrone, którym określa się pewien rodzaj nugatu. W istocie - na skład batonów składa się czekolada, migdały, miód, oraz właśnie nugat. 



Znaczenie ma także kształt samej czekolady - połączone czekoladową płytką "trójkąty" symbolizują szczyt Matterhorn, wznoszący się w Alpach Pennińskich - podobiznę szczytu możemy ujrzeć także na opakowaniu: kremowo-żółtym, z wielkim czerwonym napisem "TABLERONE", wspomnianą podobizną przed literką "T" oraz motywatorem w postaci dopisku "of Switzerland". Całość wygląda estetycznie i charakterystycznie, przez co łatwo dostrzec opisywany towar na półce (ale raczej nie w Polsce). 



Tyle o historii i estetyce. Teraz zawartość. Generalnie wszystkie rodzaje batonów (czytaj: wielkości) mają taki sam skład i recepturę, toteż można niniejszą recenzję potraktować, jako recenzję całej serii. Niemniej testom poddany został najmniejszy z batoników, zaledwie 35 gramowy. 

Czekolada, co widać i czuć, jest wysokiej jakości. Świadczy o tym prosty test temperatur - po wyjęciu z lodówki czekolada nie kruszy się i nie jest zbyt twarda, zaś w temperaturze powyżej 25 stopni nie topi się i nie ciągnie. Sam smak jest typowy dla szwajcarskich, pospolitych czekolad - mocno mleczy, przez co łagodny, dalej - słodki, aż boli, oraz posiadający tą szczególną właściwość "szybkiego rozpływania się w ustach". Dlatego każdą z "piramidek" odgryza się z dużą przyjemnością. 



Miód, którym otulone są migdały, czuć. Smak migdałów także jest wyczuwalny, zresztą producent ich nam nie żałował; ale na pierwszy plan wysuwa się nugat, słodszy od czekolady (sic!) i niestety, łatwo przylepny, przez co trzeba się trochę z nim namęczyć, także wtedy, kiedy już dawno zjedliśmy czekoladę. 



Toblerone, to słodycz w pełni: 35 gramowy batonik zasłodził recenzenta, tak że ten musiał posiłkować się szklanką wody, by jakoś dojść do siebie. Ale na twarzy recenzenta malował się uśmiech i dziecinne rozmarzenie, zaś w momencie pisania tych słów łakomie wącha opakowanie, z którego jeszcze dobywa się słodki zapach czekolady. Toblerone nie jest królem batoników, bo ciężko jednoznacznie przyporządkować go to tego zbioru, dla wielu może wydać się zbyt słodki, ale warto czasami po niego sięgnąć - zwłaszcza, jeśli uda się w ogóle go odnaleźć. Ocena końcowa, obniżona przez irytujący nugat, to 9/10

piątek, 25 stycznia 2013

Moja Bretania #3 - "Fasolka po bretońsku", 480g (Carrefour/Mispol)



"Fasolka po bretońsku", 480g (Carrefour/Mispol),
danie gotowe,
cena detaliczna: 4,35 zł
liczba kalorii: 480 kcal






Przy okazji Mojej Bretanii #2 popełniłem pewne konsumenckie wykroczenie, określając między wierszami recenzowaną tam fasolkę mianem "produktu z taniej linii". Okazuje się, że Carrefour stosuje dualistyczny system sygnowanych własnym logiem produktów - obie linie rozdzielają cena, jakość oraz opakowanie, co zobaczyłem i poczułem, jedząc produkt pochodzący z tej prawdziwej, taniej linii - "Fasolkę po bretońsku", tym razem przyrządzoną przez Mispol S.A.



Zwykły słoik oklejony brzydką etykietą, z której z wielkim trudem wyczytać można masę produktu oraz kaloryczność, zwieńczony jest równie pospolitą, czerwoną zakrętką. Powalająco zła etykieta nie przyciąga wzroku, ani nie wyróżnia produktu - o mały włos, przez pomyłkę, sięgnąłbym po gołąbki w sosie pomidorowym; zreflektowałem się dosłownie w ostatniej chwili. 

To, co zaskakuje pozytywnie, i już na samym wstępie, to, uwaga, uwaga - ZAPACH! Całość pachnie (PACHNIE!) jak ciepła, parująca margeritta. Nie przypuszczałem, że w małym słoiczku uda się zawrzeć efemeryczny posmak pizzy. Nasz produkt zaliczył więc mocny początek, już na starcie zachęcając do konsumpcji. 



Kołowy ruch widelcem wokół obwodu miski udowodnił, że producent nie żałował ziaren fasoli - jest jej naprawdę sporo. Spotykamy także drobne kawałki marchewki, rzadziej cebulę, czy jakąś zieleninę, od biedy mianowaną określeniem "przyprawa". To, co boli najbardziej, to mięso - trzeba się natrudzić, by je odnaleźć, choć w słoiczku pływają 3-4 kawałeczki; nie są pokaźne. Jego smak dostarcza równie ambiwalentnych uczuć - oto bowiem chudziutkie  pyszne mięso, nie będące chamskim podrobem kiełbasopodobnym, oplecione jest tzw. tłustym mięsem, czyli czymś na podobieństwo smalcu - skutkiem czego nie do końca wiadomo, czy gryźć, czy łykać opisywane mięso. 

Całość składa się na sos, sos słony, ale bez przesady, sos, w którym czuć paprykę i pomidory (i pizzę), sos gęsty, sos, który (oprócz zapachu) niczym się nie wyróżnia, jest nijaki, trzeba z nim żyć, zaakceptować jego obecność. 



Ziarenka fasoli są miękkie w środku, ale, niestety, łupina je okalająca jest twarda - na długo po konsumpcji musimy ją wypłukiwać i wydłubywać z uzębienia, co nie należy do zajęć przyjemnych, no chyba że chcemy zachować trochę jedzenia na później.

Całość syci, i nawet jest zjadliwa. Fasolka jest zauważalnie lepsza od produktu Dobrowitu (Moja Bretania #1), choć cena - 3,49 złotego, przy znikomej ilości mięsa, jest co najmniej o 50 groszy za wysoka. 



Fasolkę ratuje jednak coś, o czym często zapominamy - stosunkowo mała ilość konserwantów. Dlatego ocena końcowa, to 4/10 - w tej cenie, a nawet taniej, możemy wyrwać smaczniejsze słoiczki, zaś dopłacając 80 groszy możemy kupić carrefourowską fasolkę od Krzętli, nad którą rozpływałem się w poprzedniej Mojej Bretanii.  

Ps. Fasolka, co oczywiste, dostępna jest w sieci sklepów Carrefour. 

środa, 23 stycznia 2013

Moja Bretania #2 - "Fasolka po bretońsku", 480g (Carrefour/Krzętle)


"Fasolka po bretońsku", 480g (Carrefour/Krzętle),
danie gotowe,
cena detaliczna: 4,35 zł
liczba kalorii: 456 kcal







Słoiczek z fasolką zakupiłem z pewną obawą, która każdorazowo towarzyszy mi podczas zakupu towaru na wyłączność dla danego sklepu, ergo, towaru "budżetowego". Po dokonanej konsumpcji wiem jedno - mamy czarnego konia wśród fasolek! 

Ale po kolei. "Fasolka po bretońsku" z sugestywnym logiem Carrefour na etykiecie opakowana jest w prosty słoiczek zwieńczony ciemnobrązową zakrętką, co w połączeniu z maślano-brązową etykietą sprawia przyjemne wizualnie wrażenie. Gdyby nie logo sklepu, można by nawet stwierdzić, że obcujemy z produktem z wyższej półki. Jednak po spojrzeniu na spis treści rychło uświadomimy sobie, czemu jest tak tanio. "E" tam! Nie ma co nad tym długo rozważać (cytując klasyka, lepiej nie wiedzieć, z czego zrobiony jest pasztet). 


Fasolka, po przelaniu jej do testowej miseczki, zaskoczyła neutralnym i stonowanym zapachem. Początkowo wydawało się także, że jest jej całkiem dużo - szybki test pozwolił stwierdzić, że fasolki było niestety za mało. Naprawdę niestety! 

Sama fasolka jest dobrze ugotowana, miękka, nasiona są całkiem duże i zdrowo wyglądające. Nie można mieć żadnych zastrzeżeń. W tangu z każdą fasolką tańczy najważniejszy element każdego gotowego dania - sos. 


Sos w opisywanym produkcje był jednym z trudniejszych do zbadania i opisana - pełen skrajności, zaskakuje na plus jak i na minus. Przy pierwszym kęsie może wydać się bez smaku, choć byłoby to powiedziane zbyt na wyrost, bowiem gdzieś tam w tle anemicznie majaczy posmak pomidora. Kolejny kęs, i znów zwrot o 180 stopni, gdyż pojawił się aromat mięsa i coś na podobieństwo siekanej cebulki (co jednak nie smakowało jak cebulka). Sos zagarnięty pajdą razowego chleba, i znów zaskoczenie - tym razem dały o sobie znać zioła, dodane w szczątkowych ilościach, ale nie będące li tylko nieosiągalną ideą.

Przewrotność sosu spajają dwa elementy - jego lekka pikantność oraz mała ilość soli, co w tego typu produktach należy do rzadkości. A skoro o rzadkości mowa, sos jest "lejny", ale nie ciągnie się, więc tu proporcje są wyważone. Nie jest za to wyważona ilość tłuszczu - ze zdumieniem zauważyłem oleiste oczka, które mieniły się na tafli sosu. Paradoksalnie zwiększona tłustość wzmacnia walory smakowe - sos zdaje się być bardziej "śmietankowy", łagodniejszy, delikatniejszy, czy wreszcie - subtelniejszy. Całość dopełnia aromat mięsa, choć samo mięso, to największa wada naszego produktu. 

Po lekturze składników wiadomo tylko tyle, że mamy do czynienia z posiekaną na drobne (wręcz mikroskopijne) kawałeczki kiełbasą, która, podobnie jak wyżej wskazana cebula, nie ma żadnego smaku. Być może to robota sosu, który wyssał z mięsa całą esencję smaku? Nieodgadnione są sekrety garnka! 



Mięso więc psuje ogólny obraz naszego produktu, podobnie zresztą, jak tablica Mendelejewa na etykiecie, oraz zbyt mała ilość fasolki. 

W istocie - zrobiło mi się przykro i zwyczajnie, po ludzku, smutno, kiedy mój widelec przywitał się z dnem, zaś pogoń za ostatnim, nieokrzesanym ziarenkiem zakończyła się sukcesem. Po zakończonej konsumpcji niespodziewanie wyszła na jaw kolejna zaleta sosu - nie miałem potrzeby przepłukania ust, tudzież wypicia litrów wody. Posmak, który pozostał, był bardzo przyjemny, i z chęcią przejechałbym się z nim tramwajem, albo poszedł do kina.  



Fatalną jakość mięsa oraz małą ilość potrawy można jeszcze przeboleć (nasz produkt kosztuje niewiele ponad 4 złote, i jest to cena, która w zestawieniu z jakością jest wręcz zastanawiająca, by nie powiedzieć, podejrzana), nawykły do teorii spiskowych naród nie powinien się jednak zastanawiać, tkwiąc przed półką z gotowymi daniami, bowiem stosunek ceny do jakości jest bardzo wysoki, i przekłada się na końcową ocenę 7/10. Brawo, Zakład Produkcji Spożywczej Sp. z. o. o., z Krzętli! Kawał smacznej roboty. 

Ps. Fasolka dostępna jest w sieci sklepów Carrefour. 

sobota, 19 stycznia 2013

"Warzywa na patelnię z ziołami i papryką", 450g (Hortex)

"Warzywa na patelnię z ziołami i papryką", 450g (Hortex)
Mrożonki.
cena detaliczna: ok. 4,70 zł
liczba kalorii: ok. 220 kcal



W czasach, gdy byłem jeszcze młody, Ojciec zawsze powtarzał mi - "Synu, warzywa nie są pokarmem godnym mężczyzny. Facet powinien jeść mięso, najlepiej własnoręcznie upolowane i oprawione." I faktycznie, przez lata wspólnie polowaliśmy, lecz potem mamuty wyginęły lub wygrały wybory do Sejmu, gdzie zaczął chronić je immunitet. Tata zamienił ich mięso na monotematyczną sałatkę z pomidorów, ja natomiast - pod wpływem pewnej kobiety - sięgnąłem po warzywa na patelnię. W przeciwieństwie do szlachetnego dawcy życia, nie ograniczyłem się jednak do jednego rodzaju "warzyw" i niczym mitologiczny Odyseusz wyruszyłem w długą drogę w poszukiwaniu ideału. Po latach poszukiwań mogę Wam wreszcie z dumą i radością obwieścić - wróciłem do domu - i właśnie, obrazowo mówiąc - niosę swoją idealną, warzywną Penelopę do łożnicy, by skonsumować nasz związek.


Opakowanie jest schludne i estetyczne - aż przyjemnie się na nie patrzy. Nienachalnie porozrzucane warzywa wyglądają niezwykle apetycznie, włączając w to bezczelnego ziemniaka i paprykę, widocznych na pierwszym planie. Co również zasługuje na uwagę - wszelkie informacje podane są tu w czytelny sposób - nie wprowadzając konsumenta w błąd co do zawartości mieszanki. Jak możecie zobaczyć poniżej (grafika pochodzi ze strony producenta, na której przygrywa nam przyjemna muzyczka, pozytywnie nastrajająca do nadchodzącej uczty), w jej skład wchodzą: ziemniaki podsmażone ze skórką (duże kawałki), papryka (drobno posiekana, jak widać na zdjęciu powyżej), cebula (jw.), plasterki cukinii, żółta fasolka szparagowa i kukurydza. Ponadto do zestawu dołączana jest saszetka z ziołami i przyprawami nieznanego pochodzenia (Ojciec Klimuszko nie ma z produktem nic wspólnego, co oczywiście nie pozbawia go mistycznego smaku i charakteru), mająca kluczowe znacznie dla produktu.


Warzywa przyrządza się ekspresowo, choć trwa to zazwyczaj nieco dłużej niż 9 minut wskazane na opakowaniu. Wywalamy je na patelnię skropioną olejem, podgrzewamy i w trakcie procesu smażenia/przypiekania/podgrzewania - wedle uznania - doprawiamy zawartością saszetki. Nie będę Was oszukiwał - zawsze żal było mi ją "marnować" (bom chytry i skąpy), toteż ja wsypuję całość (co nadaje warzywom ostrzejszego, pełniejszego, ale nieco bardziej słonego smaku), lecz znam i takich co nie sypią nawet szczypty.


Po około kwadransie całość jest gotowa i uśmiecha się do nas z talerza, podniecająco szepcząc - "weź mnie, weź mnie!" Zamiast naiwnie spytać - "gdzie?!" - zabieramy się do jedzenia i nasze kubki smakowe dają się pieścić niezwykłemu dziełu hortexiańskich macherów od smaku. Kompozycja pachnie i smakuje bowiem wybornie i naprawdę jest jedną z tych potraw, które zawsze zjadam z najwyższą przyjemnością, celebrując każdą chwilę z nią spędzoną.

Aby zachować pozory obiektywizmu, zapytałem przypadkowego przechodnia, napotkanego pomiędzy kuchnią, a łazienką - nazwijmy go Tomasz - co sądzi o posiłku:

"Połączenie smażonej kukurydzy z potraktowaną w ten sam sposób krojoną papryką, daje zaskakujący efekt smakowy. A co dopiero powiedzieć o trio, gdy towarzyszą im jeszcze ziemniaki? Myślę, że ogórek [sic! - dop Autor] jest dodany trochę na siłę, lecz choć nie psuje smaku, mimo wszystko odstaje poziomem od reszty. Muszę też wspomnieć o cichym bohaterze, którym są przyprawy - bez nich nie byłoby tego widowiska."

Jak widać, choć przypadkowy przechodzień nie odróżnia ogórka od cukinii, nasze opinie są zbieżne. "Warzywa na patelnię z ziołami i papryką" to doskonały produkt, zasługujący na swą (niewygórowaną przecież) cenę. Pomimo małej kaloryczności dostarczają energii na cały dzień, a przy tym rewelacyjnie smakuje. Jak dla mnie, to absolutny hit, toteż otrzymuje on ocenę 9/10.

wtorek, 15 stycznia 2013

Fast food a alienacja w analizie krytycznej

Spośród wszystkich współczesnych rytuałów człowieka Zachodu wciąż jednym z najważniejszych pozostaje wizyta w kulinarnym przybytku typu "fast food" (ang. "dawaj szybciorem hambuksa z pomidorem"). Postanowiłem przyjrzeć się zjawisku bliżej niż ktokolwiek do tej pory, przy użyciu niewykorzystywanych metod socjologii, psychologii, antropologii i moich własnych zębów trzonowych. Badania trwały około 3 lata i składały się z: 

- trzech wizyt w Burger Kingu
- czterech, pięciu odwiedzin KFC
- ze trzech wypadów do McDonald'sa.


W moim wypadku każde fastfoodowe doświadczenie wiąże się z większym lub mniejszym przypadkiem - a to wszystkie kebabownie w okolicy są zamknięte, a to znajduję się na środku autostrady i jedyną opcją jest obiadowy "czisik" w opozycji do czwartego hot-dożka z Orlenu. Już przechodząc przez drzwi zbieram podwójny "bonus" (-3 do charyzmy) za nieumiejętność zachowania się przy ludziach. Jeśli jest późno, a ja jestem trzeźwy - nie jest źle. W konkurencji z narąbanymi Anglikami i klubowiczami poszłoby mi całkiem nieźle, nawet gdybym dokonał próby porwania Ronalda McDonalda. W każdym innym wypadku marzę, by gdzieś koło informacji o wartości energetycznej sałatek leżał krótki regulamin korzystania z restauracji. Zacznijmy od ustawiania się w kolejce. Jest ich kilka, składają się z nie mniej zdezorientowanych ludzi, niż ja. Zwykle zlewają się w którymś momencie w niekształtną masę wodzącą oczami po krążących za ladą kasjerkach (właściwie kasjerko-kucharko-sprzątaczkach na stanowisku kierownika). Gdy w końcu udaje mi się wyczuć moment, podchodzę i pytam o wybrane danie. "Czy chce pan powiększyć zestaw za jedyne 3,50zł?" - słyszę.

"Boże! Dlaczego?"

A mogłem przecież wrócić do domu i zadowolić się smażonym chlebem! Nie musiałbym odpowiadać na jedno z  najbardziej stresujących pytań XXI wieku. Oczywiście, że nie chcę powiększyć zestawu, gdybym chciał większy, powiedziałbym to na wstępie, poza tym to jeden z tych waszych dennych chwytów marketin...

"Tak, ze skrzydełkami."

Ok, nie zachowałem się zbyt mądrze, płacąc za coś, czego nie chciałem, ale na swoją obronę zwrócę uwagę na ogromną presją jaką wywierała na mnie wycieczka niemieckich nastolatków stojących za mną w kolejce (w ogóle to zawsze jak słyszę za sobą język niemiecki, odczuwam presję). Poza tym ta pani tak ładnie się do mnie uśmiechała... tak, jestem idiotą... A tak w ogóle, to co mam właściwie zrobić, gdy już zamówiłem? Odejść od kasy? Delikatnie cofnąć jedną nogę, markując zwolnienie miejsca w kolejce? A może usiąść czekając na przywołanie (co to, bar mleczny)?

Kolejnym trudnym momentem w barze szybkiej obsługi jest wybór miejsca do siedzenia. Po odrzuceniu miejsc obok gimnazjalnej młodzieży i par, które zdecydowały się na randkę w stylu amerykańskim - te cholery siadają przy czteroosobowych stolikach i całe dwa miejsca pozostają zmarnowane (jakoś chyba nikt nie wyobraża sobie spokojnego pochłaniania burgera podczas gdy Tomek pochłania ślinę Anetki). Zajmuję zwykle pojedyncze miejsce przy ścianie lub takie specjalne, z bezczelnym widokiem na przechodzących zakupowiczów (tylko w Burger Kingu w Galerii Krakowskiej).

Przyszedł czas na najważniejszą decyzję - zacząć od kanapki, czy od frytek? Wiem, pojawią się głosy, że frytkami powinno się zagryzać, ale w takim razie pojawia się problem proporcji (kęs burgera na jedną frytkę, kęs na dwie). Ja nie potrafię być tak chaotyczny, aby robić to zupełnie przypadkowo, a poza tym wspomniani przechodnie mogliby mnie wziąć za reklamę społeczną wymierzoną w obżarstwo. Uznaję, że powinno zacząć się od tego, co zawiera mięsko - szybciej nasyci, a fryteczki (Burger King - najgorsze, dość nijakie, KFC - nadrabiają grubością - wyglądają jak paluchy Wujka Staszka, McDonald's - niedościgły złocisty archetyp) będą tylko dodatkiem. Właśnie dlatego jem je na zimno.

Idąc po dolewkę - czyli KFC w swym największym przeboju "Ty i Twoi przyjaciele (wszyscy rzygamy Pepsi-Colą)" - zauważam grupę hipsterów buszujących w śmietniku (tym, na którym leżą tacki). Słyszałem już o freeganizmie, ale okazało się jednak, że któryś z nich przypadkowo wrzucił tam iPhone'a. Nic dziwnego - ja też za każdym razem pozbywając się resztek czuję obawę przed zostawieniem w tym pancernym pudle czegoś cennego - przede wszystkim tacki. Niczego w życiu nie robię bardziej ostrożnie.

Wychodząc z fast fooda czuję przypływ pewności siebie i odzyskuję poczucie bezpieczeństwa. Mówię sobie "już nigdy", ale wiem, że to nieprawda. Kiedyś tu wrócę, znów stanę jak wryty przy kasie, powiększę zestaw i upaćkam się sosem. Ale niech to będzie za jakieś pół roku.

sobota, 12 stycznia 2013

"Kubusiowe Paróweczki", 225g (ZPM Henryk Kania S.A.)

"Kubusiowe Paróweczki", 225g (ZPM Henryk Kania S.A.)
Wędlina wieprzowo-drobiowa, wędzona, parzona.
cena detaliczna: ok. 5,30 zł
liczba kalorii: ok. 550 kcal



Gdyby nie Mała Blondynka, która wypatrzyła ten produkt na półce jednego z krakowskich hipermarketów, nigdy nie pomyślałbym, że producenci żywności mogą być, aż tak cyniczni. Powiązanie parówek z Disneyem, nazwanie ich "Kubusiowymi Paróweczkami" i jeszcze umieszczenie na opakowaniu Prosiaczka, to szczyt skurczysyństwa, które przebić może już chyba tylko salami z wizerunkiem Kłapouchego.

Biedny Prosiak - jeszcze nie wie jakie "plany"
ma wobec niego Kubuś.

Wyrób sygnowany jest logiem Mistrza Masarskiego Henryka Kanii, który słynie z produktów wysokiej jakości. Jak informuje skandalizujące, disneyowskie opakowanie, sugerujące, że produkt skierowany jest raczej do najmłodszych "wpieprzaczy" - paróweczki nie zawierają fosforanów, posiadając natomiast łatwo przyswajalny wapń wzmacniający kości i witaminy z grupy B, jak i witaminę E, aczkolwiek nie jestem pewien, czy chciałbym, aby moje pociechy pchały do ryja "Kubusiowe Paróweczki". To nawet brzmi źle.


Paróweczki, pakowane po pięć (dodatkowo otoczone cieniutką folią, którą należy zedrzeć przed konsumpcją), odznaczają się przyzwoitą zawartością mięsa (co bardzo istotne - nieoddzielanego mechanicznie, wiec nie ma tu żadnych ścięgien, chrząstek, etc.), która kształtuje się na poziomie 70% (60% wieprzowego - z wiadomo kogo, 10% indyczego). Dla porównania akurat mam w lodówce kilka wyrobów innych producentów, które zawierają od 32% (Boże, proszę spraw, żeby to był błąd w druku, bo akurat te smakują mi najbardziej) do 93% mięsa nieoddzielanego mechanicznie.



Dobrze, tyle o wyglądzie i składzie, ale jak to w zasadzie smakuje? Nie jestem koneserem parówek, a domowym "parówkowym skrytożercom" nigdy nie powiedziałbym stop, ale ogólnie - nie najgorzej. Bardziej odpowiadały mi na surowo, szczególnie w połączeniu ze świetnym super pikantnym ketchupem z Pudliszek, ale wiadomo, że "z ketchupem" człowiek jest w stanie zjeść nawet klapę od sedesu. Po ugotowaniu parówki pęcznieją niczym Józef Oleksy pogryziony przez szerszenie i o dziwo - przynajmniej mi - smakują nieco gorzej, ale nadal przyzwoicie. Laik, podobnie jak autor niniejszej recenzji, zje bez zachwytu, ani obrzydzenia. Ot, po prostu zwyczajne parówki o nietypowej nazwie i opakowaniu. W sam raz do przyrządzenia tradycyjnego, staropolskiego Mięsnego Jeża. 6/10.

wtorek, 8 stycznia 2013

Moja Bretania #1 – "Fasolka po bretońsku z kiełbasą" , 520g (Dobrowit)

"Fasolka po bretońsku z kiełbasą", 520g (Dobrowit),
danie gotowe,
cena detaliczna: 3,99 zł
liczba kalorii: 442 kcal




Kiedy byłem małym chłopcem, zobaczyłem jedną z bajek o kaczorze Donaldzie i Goofym. Dzielny Donald wcielił się w niej w kłusownika, który marzył o zjedzeniu pieczonego pingwina, bowiem przez cały swój pobyt na Antarktydzie żywił się tylko fasolką po bretońsku, a w zasadzie Baked Beans:


Jako, że jestem fanem Reksia i innych socjalistycznych bajek, antypatia kaczora względem fasolki wydała mi się nazbyt wyolbrzymiona oraz teatralna, dlatego już wtedy, jako młody chłopiec, postanowiłem zgłębić tajemnice fasolki... A jako, że nie zgłębiłem nigdy techniki gotowania, mój pierwszy kontakt z tym daniem nastąpił, jakżeby inaczej  na studiach. Spotkanie z pierwszym słoikiem pełnym fasolki miało wymiar mistyczny. Pomiędzy rzędami chińskich zupek tkwiło ono - gotowe danie do odgrzania w mikrofali - co prawda w cenie trzech zupek chińskich, ale mój żołądek i oczy nie patrzyły wtedy na cenę, co zwykło być określane, jako pierwszy grzech studenta, lecz przejmującą potrzebę taniego, ciepłego posiłku, co uczeni w piśmie określili ongiś jako studencką cnotę... 

W ciemnościach wartość wizualna fasolki wzrasta.

Na szczęście, recenzowana dziś fasolka nie była „tą pierwszą”. Inaczej musiałbym definitywnie przestawić się na gotowe pulpety. Dlaczego?

Powodów jest wiele. Zacznijmy jednak od początku. Ponad półkilogramowy słoiczek oklejony jest gustowną foliową otuliną skutecznie zasłaniającą monotonne wnętrze. Ergonomiczny kształt słoika pozwala pewnie go chwycić, co jest szczególnie cenną zaletą, jeśli w drugiej ręce trzymamy butelkę piwa, czyli standardowy zestaw obiadowy studenta.


Po otwarciu słoika napływa do nas pierwsza fala rozżalenia – fasolka pachnie jak zimne, konserwowane potrawy, przywołując na myśl przesolone mięso w galarecie. Po wylaniu (podkreślmy to słowo – wylaniu) fasolki do miski zaobserwujemy kolejne, niepokojące symptomy – fasolki jest skandalicznie mało. Nie wgłębiajmy się w dalsze szczegóły „surowej” potrawy. Trzy minuty w mikrofalówce albo pięć w rondelku na gazie w zupełności wystarczą, by nasza potrawa zyskała odpowiednią temperaturę.

Wgryzając się w pierwszą fasolkę możemy poczuć jej smak – nie jest przegotowana, ani niedogotowana, skórka okalająca puszyste wnętrze jest może nazbyt twarda, ale niektóry koneserzy uznają tę niedogodność za zaletę. Niestety zaraz za fasolką ciągnie się sos, który jest nienaturalnie gęsty i „ciągnisty” – lista składników zaczynających się od dużej litery „E” w spisie składników zdaje się odpowiadać na pytanie, dlaczego tak jest.

Nie ukrywajmy – fasolkę Dobrowitu niszczy sos. Choć jest on awangardowym wręcz połączeniem smaku słodkiego ze słonym, to jest to połączenie nieumiejętne; jest niczym poziom gramatyki piszącego następujące zdanie – „te fasole wsadze se w nosa, abo tam gdzie może nie siega”.


Ciekawostka – w smaku sosu wyczułem nutkę papryki, jednak w samym sosie omawianej papryki, niestety, nie odnalazłem. Na plus należy uznać pływające w sosie farfocle w postaci ( prawdopodobnie) ziół, co nieco podnosi ocenę końcową.

Na wyższą, niż powinienem dać, ocenę końcową wpływ ma także pływające (a więc dosłownie! - dop. Marcin) między fasolkami mięso, choć w zasadzie określenie „mięso” dla tego, co tam pływa, jest komplementem. Pisząc wprost – mamy do czynienia z trzema grubymi plastrami kiełbasy będącej skrzyżowaniem taniej parówki, taniego pasztetu i whiskasa. Na szczęście kiełbasa jest tak miękka, jak fasolka, toteż gryząc ją nawet nie poczujemy różnicy między warzywem, a mięsem.

W górnej części lewego dolnego rogu pływa sobie
mięso.

Była to jedna z nielicznych fasolek, których nie byłem w stanie dojeść, natomiast była to jedyna fasolka w całym zestawieniu, której (uwaga, skomplikowana intelektualnie konstrukcja!) niedojedzonej części ze zdania sprzed dwóch przecinków nie dojadł inny znajomy student.

Całości nie ratuje nawet cena – 3,99 polskich złotych, to o całą złotówkę za dużo.

Ocena końcowa, to mizerne 3/10, ocena stosunku ceny do jakości jest identyczna. Było nie było, najadłem się, choć jedno piwo nie wystarczyło, by usunąć niemiły słodko-słony smak.


Ps. Fasolka dostępna jest w sieci sklepów Polomarket. 

niedziela, 6 stycznia 2013

"Groszek konserwowy", 400g/240g (Pudliszki)

"Groszek konserwowy", 400g/240g [po odsączeniu zalewy] (Pudliszki)
Groszek konserwowy
cena detaliczna: ok. 2,40 zł
liczba kalorii: ok. 200 kcal



Niezwykle ucieszyła nas pozytywna reakcja na recenzowany ostatnio groszek konserwowy ze stajni Jamar. Otrzymaliśmy około 100 listów z 5 milionów krajów, w których informujecie, że konsumowaliście, konsumujecie i zamierzacie konsumować groszek w jego najbardziej zacnej - puszkowej postaci. Nie nawykliśmy jeszcze do myślenia o sobie jako o wyznaczających nowe trendy żywieniowe, ale taki odzew zachęca do pracy, a przede wszystkim - wpieprzania - czyli tego co łączy nas wszystkich. Oczywiście mamy też świadomość, że groszek groszkowi nierówny, w związku z czym specjalnie dla Was - recenzja tegoż (w formie krótkiego opowiadania) - tym razem sygnowanego przez firmę Pudliszki.  

"Zegar wybił północ, gdy Marceli Kalinowski odczuł dojmujący głód w okolicach żołądka. Niechętnie zwlókł się z fotela przed komputerem i wychylił ze swojego pokoju. W korytarzu było ciemno jak w sercu profesora Gawlika z Wydziału Prawa i Administracji UJ, ale pierwotny głód, który niegdyś wypychał samców z jaskini po świeże mięso mamuta i tym razem okazał się silniejszy. Marceli wziął głęboki oddech, odliczył do 3,14 i rzucił się na schody z szybkością urzędnika odbierającego piątkową wypłatę. Wiedział, że światło się nie zaświeci, ponieważ włącznik zepsuły stukostrachy i demony czające się w mroku, toteż zbiegał jak szalony, zdając się na instynkt. Serce waliło mu niczym Marcin Najman w matę splątany w miłosnym uścisku z Weroniką Grycan.

W końcu dopadł do drzwi, przemknął przez nie i zatrzasnął za sobą. Mógł odetchnąć z ulgą - najgorsze było już za nim. Reszta domowników spała. Świadczyło o tym ich miarowe chrapanie przypominające pracujące młoty pneumatyczne. Marceli nie próżnował - wparował do kuchni i wyjąwszy z kieszeni teleskopowy palnik acetylenowy przystąpił do rozcinania wewnętrznej powłoki lodówki. Szybko dostał się do środka i sięgnąwszy ręką w chłodny mrok - wydobył z niego puszkę czegoś zielonego. "What the fuck?!" - zapytał samego siebie w myślach, bo od niedawna uczył się angielskiego. "Groszek konserwowy" - odczytał, bo polski już umiał. Puszka była znacznie ładniejsza i lepiej zaprojektowana niż spożywany przez niego niedawno groszek Jamaru. Posiadała też łatwy w obsłudze i działający bez zarzutów mechanizm otwierający, co minimalizowało ryzyko zbudzenia domowników.

To zdjęcie nie dowodzi niczego ponad to, że mam słaby aparat.

Zachęcony tym Marceli przystąpił do konsumpcji. Odcedził groszek i wysypał do niewielkiej, szklanej salaterki. I tu pierwszy raz zgrzytnęło i to od razu dwa razy. Po pierwsze - groszek nie pachniał tak dobrze jak ten z Jamaru. W zapachu pobrzmiewała bowiem dość ostra nuta przypominająca ocet, a przecież wg. informacji na opakowaniu, w groszku nie było nawet kropli tegoż. Po drugie - ziarenkom groszku daleko było do krągłości i wdzięku, jaki zaprezentowała ostatnio konkurencja, a na niektórych dostrzec można było charakterystyczne "zabrązowienia". "Może i dziewczyny lubią brąz, ale ja niekoniecznie"  - pomyślał Marceli, po czym zaczął zażerać się groszkiem. I tu również miał mieszane uczucia, bowiem poprzednio gdy spożywał groszek - tak jak Pan Bóg przykazał - miał on delikatny, aksamitny smak i wprost rozpływał się w ustach, a tu trafiały się ziarenka bardzo miękkie jak i bardzo twarde.

Oczywiście ostatecznie pożarł ten groszek w całości i żył długo i szczęśliwie, ale gdyby mógł go ocenić, nie dałby mu ni więcej, ni mniej, jak 5/10."

Koniec

sobota, 5 stycznia 2013

"Dukaty rybne", 320g (Frosta)



"Dukaty rybne", 320g (Frosta)
Kotleciki rybne
cena detaliczna: ok. 7,50 zł
liczba kalorii: 172 kcal



Kiedy już w lodówce nie ma zbyt wiele, albo po prostu nie chcesz jeść trzeci dzień z rzędu makaronu z sosem, ciekawą opcją jest kopsnięcie się do "Lewiatana" i przegląd tamtejszej zamrażarki. Do wyboru mamy: warzywa na patelnię w różnych wersjach, frytki karbowane i proste, oraz produkty rybne - panierowane. Zwykle kuszę się na zestaw: paluszki rybne + warzywa, ale tym razem zdecydowałem się na frytki marki "Lewiatan" (tak dawno nie jadłem frytek!) i "Dukaty rybne" Frosty (bez ości).

I w tym momencie warto powiedzieć jedną rzecz - nigdy, ale to nigdy nie kupujcie mrożonych paluszków rybnych ani tym podobnych w cenie gumy do żucia. To nie jest zabawa! Tu igra się z własnym życiem i zdrowiem! To jak wysłać cały pluton armii w pułapkę Wietkongu, a potem tłumaczyć się: "Sekretarzu McNamara, może warto było spróbować?" Nie! Nie warto! Nie robi się tego ani własnemu układowi pokarmowemu, ani krajowi.

Produkty Frosty, co innego, trzeba przyznać. Te są drogie i jeszcze nigdy się na nich nie zawiodłem. Jadłem jednak tylko paluszki w wersji pikantnej i zwykłej. Zawsze smaczne, nawet jeśli tradycyjnie trochę przypalone (a-pogram-chwilę-na-gitarze, skończę-oglądać-ten-filmik-na-youtube, chodź-bo-stoch-skacze). Dla mnie - zupełna nowość. Pudełko nie zaskakuje - stonowane kolory i rysunek zawartości. Otwieram opakowanie (zwróciliście kiedyś uwagę, że opakowania paluszków rybnych mają takie specyficzne otwarcie, którego nie ma nigdzie indziej?), palcem wydłubuję złociste kotleciki w liczbie ośmiu (połowa zawartości). Z zewnątrz wyglądają naprawdę spoko. Nie mam serca ani czasu któregoś z nich przekrajać - zostawmy konsystencję na później.

No, może te nie wyglądają dokładnie tak, jak moje.
Smażą się. Obliczyłem długość przygotowania w relacji do pieczonych frytek. Spóźniłem się minutę. Dukaty przybrały barwę świeżo położonego asfaltu. Nie zrażam się i wszystko ląduje na talerzu. Przywalam funtem frytek. Nadszedł czas na konsumpcję. Powoli rozdziapiam kotlecika na dwie części - są niestety dość małe, więc to wystarczy. Moim oczom ukazuje się widok zaskakujący - w środku dostrzegam szarawą bryndzę z dodatkiem czegoś zielonego, nie wiem, mięty? Chyba dla oszukania kubków smakowych. Wygląda trochę jak pleśń, ale bardziej obrzydliwa. Aby uzyskać jakiś smak ściszam radio - tak bardzo muszę się skupić. Smakuje jak ziemniaki, które zostały wcześniej przeżute przez pangę. Dlatego nie polecam jeść dukatów z ziemniakami - technicznie rzecz biorąc będziecie jeść ziemniaki z ziemniakami.

Dzięki Bogu mam frytki! Dużo frytek!

Nawet nie chodzi o to, jak bardzo jestem zawiedziony jakością "Dukatów rybnych". Ani jak bardzo zawiódł mnie mój ulubiony producent mrożonek. Chodzi o przyszłe pokolenia. Na stronie produktu (Strona o "Dukatach rybnych") ktoś napisał: "Uwielbiane przez dzieciaki!" Super, ale spójrzmy prawdzie w oczy, dzieciom będzie się na talerzu podobało wszystko, co nie jest schabowym ani wątróbką. I wiesz, droga Frosto, co z tego wyniknie za kilkanaście lat. Ludzie nie będą wiedzieć, jak smakuje prawdziwa ryba. Nie będziecie musieli pisać "bez ości", bo nikt nie będzie pamiętał, czym były ości. Jeśli ludzie za "produkt rybny" będą uważali puree z popeliny, to gdzie znajdziemy się jako cywilizacja? 

4/10, ale tylko dlatego, że brzuch mnie rozbolał dopiero po godzinie.