środa, 9 września 2015

Placek ziemniaczany pod Radomiem, czyli pożegnanie...

"Placek Ziemniaczany" (przydrożna knajpa koło Radomia)
cena detaliczna: 20 zł
liczba kalorii: nie mamy pojęcia, ale na oko pewnie z dwieście tysięcy.


Życie jest dziwne (przygotujcie się na sporą dawkę tandetnego filozofowania). Jakoś niedawno tak się "zdarzyło", że cała redakcja Wpieprzamy wylądowała w dziale prawnym jednej z krakowskich firm. Ów nieoczekiwany réunion wskrzesił rozmowy o powrocie do redagowania "Wpieprzamy", pisania o czipsach, batonach i bagietkach z Biedronki, robienia filmików na YouTube'a, itd. Motywowały e-maile od fanów (za wszystkie bardzo dziękujemy) i minione sukcesy na Wykopie, toteż znad stosu akt, pism i papierów, których nawet nie potrafimy nazwać, snuliśmy mocarstwowe plany, ale pomimo upływającego czasu, nie potrafiliśmy zebrać się do pisania. Krzysiek miał swój zespół (naprawdę niezły i naprawdę niezależny), Michał egzamin na aplikację i ciekawe hobby (ilu znacie ludzi, którzy zbierają komputery szachowe?), a Marcin swoje "marcinowe" sprawy i pasje. Z biegiem czasu stało się jasne - to se ne vrati, pane Havranek - gdyż, jakkolwiek kochamy jeść (wpieprzać) nie jesteśmy w stanie oddawać się regularnemu pisaniu na ten temat. To nie tak, że jesteśmy leniwi (no, może oprócz Krzyśka, ale jemu chirurgicznie wycięto połowę organów - też by się Wam nie chciało pracować bez śledziony [przepraszam, to żart. Znaczy, co do lenistwa]) - w okresie milczenia sporo robiliśmy (ktoś tam nagrał płytę, inny skończył pisać drugą powieść, a jeszcze inny został radcą prawnym i prawie zrobił doktorat), ale nie ma co się oszukiwać - straciliśmy w kwestii Wpieprzamy zapał (bo na pewno nie wenę i apetyt).

Michał sprawdza, jak zjeść BigMaca.
Ażeby godnie pożegnać się z tematem, postanowiliśmy zjeść coś wspólnie i po raz ostatni sięgnąć po pióro. Długo szukaliśmy okazji, bo teraz każdy wpieprza coś innego - Krzysiek wodorosty, Michał ryż z kurczakiem (w ostatnim czasie przypakował, jak dziki knur w ogrodzenie), a Marcin wafle ryżowe (od czego "zeskośniały" mu oczy i nabrał dziwnego zainteresowania elektroniką), aż w końcu trafił się wyjazd do m.st. W. na rozprawę przed KIO i możliwość zakosztowania w lokalnym radomskim przysmaku, to jest irracjonalnie wielkim placku ziemniaczanym. 

BigMac sprawdza, jak zjeść Krzyśka.
Placki ziemniaczane, to w Polsce danie kultowe (jak wszystko z ziemniaka, od spirytusu po nowe czołgi), które doczekało się nawet własnego hasła na Wikipedii. Przez wieki żyłem w przekonaniu, że ich ojczyzną są Węgry (bo w końcu "placki po węgiersku"), po czym jakoś rok temu, podczas wizyty w Budapeszcie, doznałem bolesnego rozczarowania (naprawdę, pojechałem tam tylko po to, żeby "zjeść placka w ojczyźnie placka" i spełnić marzenia dziadka, który walczył z Niemcami), gdy okazało się, że placek w równym stopniu przynależy do kultury żywieniowej całej Europy Środkowo-Wschodniej (tak naprawdę to on odpędza imigrantów, którzy uciekają przed plackiem do Niemiec i Szwecji).

Andrzej - kierownik naszego działu i człowiek plackożerny ponad wszystkie dopuszczalne normy i miary - zapewnił nas, że pod Radomiem robią "niesamowite placki", toteż na wieść o możliwości zakosztowania w lokalnym specjale - tryskałem entuzjazmem, jak US AIR FORCE napalmem na wietnamskie pola (w całej firmie krążą plotki, że Andrzej zarządza nami poprzez placki).

Nazajutrz, o brzasku - wraz z Krzyśkiem - wyruszyliśmy (Michał musiał zostać w pracy, ale już wcześniej próbował placków, więc można mu udzielić głosu w tej kwestii). Dzień ów - 1 września - stanowiący - jak wiadomo - rocznicę legendarnych triumfów oręża polskiego, zaczął się niepokojąco źle. Wprawdzie snu miałem dość, bo aż 4 godziny, ale wiatrak w laptopie padł jak koalicja PiSu i Samoobrony w 2007, a w łazience przepaliła się ostatnia żarówka, rzucając kwestię porannej toalety na pastwę ciemności. A był to dopiero początek.

Przed KIO przegraliśmy i 300 tysiączków poszło się "pieścić", ale też nikt specjalnie nie liczył, że będzie inaczej. (Oprócz mnie. Wciąż wierzę w swoje nadludzkie możliwości w kwestiach prawnych, mimo że zawód ten generalnie polega na tym, że piszesz coś przez 48 godzin bez przerwy, a potem to twórczo streszczasz przed sądem, wdając się w złośliwe pyskówki niczym słaby aktor, by nazajutrz nic nie pamiętać. I tak przez całe życie), więc rozpaczy nie było. W nagrodę za wysiłek włożony w beznadziejną próbę przekonania orzecznika, że faks może "wyjść i nie dojść" postanowiliśmy kupić sobie po placku.

Bar "u Jędrusia" - leżący w samym środku niziny warszawsko-radomskiej - płaskiej jak wysokie czoło św. pamięci Józefa Oleksego, oferuje szerokie spektrum dań, ale z menu explicite wynika, ze jego specjalnością są placki ziemniaczane. Wygląda to średnio atrakcyjnie (inna kwestia, czy w ogóle można podać placki w artystyczny sposób), jednakże - w mojej ocenie - smakuje wyśmienicie. Gulasz jest odpowiednio podgrzany i nie zawiera przykrych niespodzianek w rodzaju kości, chrząstek, albo ręki żołnierza poległego w I Wojnie Światowej, a na dodatek jest doskonale przyprawiony (z lekką nutką "pikanterii", ale bez przesady - można zjeść bez popijania). Jeżeli zaś chodzi o plecak placek to chrupka warstwa wierzchnia, po nasiąknięciu gulaszem, staje się równie delikatna, co ziemniaczane wnętrze, nie przechodząc przy tym ze stanu stałego w stan ciekły. Innymi słowy - placek rozpływa się w ustach, a nie w dłoni... na talerzu. Niewątpliwym atutem dania jest też jego ogromny rozmiar.  Nie wiem, czy zdjęcie oddaje jego skalę, ale pomimo głodu nie byłem w stanie pochłonąć tego wytworu radomskich macherów kucharskich (co innego Krzysiek, który pożarł go w takim tempie, jakby nie jadł nic od chwili przekroczenia Morza Śródziemnego w lipcu zeszłego roku). Pełni wrażeń smakowych dopełniają trzy sałatki rzucone w kąt talerza, usypane w trzy nieśmiałe kopczyki, które przycupnęły w cieniu placka.


Na tym oczywiście atrakcje dnia nie dobiegły końca, bo w drodze powrotnej oczywiście musiał się zepsuć samochód, musieliśmy go oczywiście zostawić w serwisie (do którego wiózł nas trzech w półtoraosobowej lawecie pracownik Skody, który na widok radiowozu z tego powodu przyspieszył i -  niech GTA V się schowa! - technicznie rzecz biorąc uciekaliśmy lawetą przed policją). Potem musieliśmy oczywiście poczekać na zastępczy, musieliśmy oczywiście przekroczyć prędkość i oczywiście dostać mandat - ogólnie musiało wydarzyć się dużo rozmaitych rzeczy, których nie można było przewidzieć, ale czyż jest w życiu coś lepszego, niż jego nieprzewidywalność (oraz smak placków)? 


"Do dziś utrzymuję, że silnik płonął!" - Krzysiek

Zmierzając ku końcowi tego przydługawego tekstu, pragniemy serdecznie podziękować Wam, najdrożsi czytelnicy, za wierne śledzenie bloga przez ostatnie lata (choć trzeba Wam przyznać, że nie "lajkowaliście" nam ostatnio tekstów, więc nie wiem, czy nie przesadzamy z formą podziękowań) i towarzyszenie nam przy codziennej paczce czipsów, żelków, czy przydrożnej zapiekance.

Jako że całość redakcji przeniosła się, bądź jest w trakcie przenoszenia się z aktywnością publicystyczno-literacką na nowego, marcinowego bloga poświęconego szeroko pojętej kulturze (trochę poważniejszego w formie i nie traktującego o jedzeniu) nie wykluczamy, że czasem nie podlinkujemy tu spontanicznie napisanej recenzji wafla lub batona, lecz temat Wpieprzamy musimy ostatecznie uznać za zakończony. Trawestując klasyka - Keep on eating in the free world!

Coś się kończy, coś się zaczyna - jak powiedział Marcin, otwierając kolejną paczkę żelek.
Placki 9/10. Dzień 5/10.

2 komentarze: